MOC UZDROWIENIA
Treść
Moc uzdrowienia
Jezus powiedział: "Kto we Mnie wierzy, będzie dokonywał tych dzieł, których Ja dokonuję, owszem, i większe od tych uczyni". Kiedyś zapytali Go Apostołowie i uczniowie: "Co mamy czynić, aby wypełnić wolę Ojca?" "Uwierzcie w Tego, którego On posłał" - odpowiedział Jezus. Jedną z największych potrzeb świata jest wiara. Często przyglądając się swojemu życiu myślę o tym, jak wolno dojrzewało moje zaufanie do Boga (...).
Powalanie
Gdy miałam 13 lat, moja mama nagle zmarła. Byłyśmy na Pasterce, mama dostała wylewu, wróciłyśmy do domu I w dzień Bożego Narodzenia, za kwadrans druga, umarła. To była tragedia. Mój ojciec miał zaledwie 45 lat, miałam 4 braci i byłam jedyną kobietą w rodzinie. Gdy jednak patrzę teraz na tamte dni, rozumiem, że była to przełomowa chwila w moim życiu.
Noc po śmierci mojej mamy spędzałam u ciotki i kuzynów, gdyż tato wysłał mnie tam. Byłam w szoku, moja mama nie była chora i nic nie wskazywało na jej bliską śmierć. W nocy płakałam leżąc na łóżku. Nagle usłyszałam słowa: "Nie bój się. Ja zaopiekuję się tobą". Dziś wiem, że wtedy po raz pierwszy usłyszałam Boga, ale tamtej nocy pomyślałam: "No cóż, to po prostu taka myśl".
Następnego ranka obudziłam się i już wiedziałam, że chcę wstąpić do klasztoru. Postanowiłam odwiedzić siostry klaryski. Pamiętam jak dziś dzień, w którym się tam zjawiłam (miałam wtedy czternaście lat) i poprosiłam o widzenie z matką przełożoną. Matka spojrzała na mnie i zapytała: "Dziecko, ile masz lat?" "Czternaście" - od powiedziałam. "Och, kochanie przyjdź później" - powiedziała matka (...).
Zanim ukończyłam piętnaście lat zostałam przyjęta do klasztoru, a pierwsze śluby złożyłam, gdy miałam szesnaście lat. Nie żałuję tego. Dziękuję Bogu za moje powołanie. Gdy miałam ok. siedemnastu lat, zachorowałam na reumatoidalne zapalenie stawów i spędziłam unieruchomiona cały następny rok. Zrozumiałam wtedy, że gdybym zachorowała przed swoimi ślubami, nie zostałabym przyjęta. Zawsze mówię, że Bóg miał swoje powody, by powołać mnie do zakonu tak wcześnie - miałam już złożoną profesję, więc przełożeni nie mogli odesłać mnie z powrotem.
W początkowym okresie mojej choroby spędzałam całe miesiące w Mansgrove Park w Belfaście i płakałam z bólu. Siostry nie wiedziały, co mi jest i ja sama również nie wiedziałam. Miałam bóle w rękach i stopach. Przyjeżdżał do mnie ksiądz, który mnie badał i przeprowadzał ze mną rozmowy (jak później zrozumiałam, badał mnie również w kwestii mojego powołania). W tym czasie modliłam się: "Boże, cokolwiek to jest, proszę Cię - dopomóż mi odkryć tę chorobę". Bardzo często słyszałam rozmowy o chorobach psychosomatycznych. Docierało do mnie, że to najgorszy rodzaj choroby, której lekarze nie mogą wyleczyć. Uzdrowić chorego może tylko Bóg.
Wkrótce udałam się do szpitala, jak się okazało po to, by usłyszeć, że w niedługim czasie w moim ciele nastąpi zniekształcenie o podłożu reumatycznym. Następny rok spędziłam z plastrami ponaklejanymi na stopy, co miało zapobiegać zniekształceniu. Modliłam się oczywiście w tym czasie, ale nigdy nie prosiłam o uzdrowienie. Byłam specjalistką w takim "odmawianiu" modlitw od samego rana, żeby resztę dnia mieć wolną. Nie znałam wtedy Jezusa osobiście, i nie weszłam jeszcze w taką relację z Nim, którą dziś widzę jako konieczną do przepowiadania Słowa Bożego. Wierzyłam, że może gdybym była lepsza, Bóg uzdrowiłby mnie. Wierzyłam, że gdybym mogła pojechać do Lourdes, być może wydarzyłby się cud. Często myślałam jednał "Kimże ja jestem, aby Bóg mnie uzdrowił? W końcu moje choroby nie są aż tak ważne". Dziś wiem, jak bardzo się myliłam i dlatego często mówię ludziom: "Cokolwiek was spotyka, czy to jest coś błahego czy poważnego, jeśli to ma wpływ na wasze życie, jest ważne dla Boga i On chce od was o tym usłyszeć".
Coraz bliżej żywej wiary
W 1967 roku złożyłam śluby wieczyste i wyjechałam na Florydę (...) Następny rok upłynął mi na odwiedzaniu kolejnych lekarzy. Usiłowali oni stosować, co tylko się dało, eksperymentowali na mnie używając wszelkich możliwych lekarstw, aż w końcu zaaplikowali mi dziewięciokrotną dawkę cortisonu dziennie. Miałam wtedy 22 lata, prześladowały mnie poważne zaniki pamięci, czułam się obolała i zniechęcona. Ręce, kolana i stopy sprawiały mi wielki ból, a lekarze mogli mi zaoferować jedynie kolejne pigułki. Moje ciało stawało się coraz bardziej zniekształcone.
W tym samym czasie doświadczyłam także dziwnego odczucia. Odkryłam, że mojemu życiu czegoś brakuje. Uczyłam w szkole. Posługiwałam równocześnie w więzieniu, ale nie byłam do końca przekonana do tego, co robię. Bywały momenty, że czułam się hipokrytką. W sklepach spotykałam wielu protestantów, ewangelików. Widząc habit podchodzili do mnie i mówili: "Och, czyż Jezus nie jest cudowny?" A ja patrzyłam na nich i myślałam:
"Wariaci". Gdy ludzie mówili mi, iż to wspaniałe, że będąc tak młodą rozpoczęłam moje życie z Bogiem, czułam nieraz, że w istocie żyję swoim własnym życiem, a nie życiem wiary. Nie kochałam Pana tak, jak naprawdę powinnam.
W tym czasie wyrażałam się bardzo krytycznie o wszystkim, co miało coś wspólnego z Odnową Charyzmatyczną. W latach sześćdziesiątych Kościół niewiele o niej wiedział, raczej znał ją jako ruch zielonoświątkowy. Pewnego dnia zostałam zaproszona na spotkanie modlitewne, ale odniosłam się do tego sceptycznie. "Coś mi to pachnie protestantami. Wolałabym chyba tam nie iść" - powiedziałam do zapraszającej mnie zakonnicy. Pamiętam, że z wielkim zdziwieniem przyjęłam fakt, że na to spotkanie poszła moja przełożona i spędziła tam pięć godzin. "Jak można modlić się przez pięć godzin?" - pytałam się siebie z niedowierzaniem. Z drugiej strony jednak zastanawiałam się: "Czego brak w moim życiu religijnym? Jeśli Słowo Boże ma taką moc, jeśli żywe są dzieła Apostołów i Jezus żyje - dlaczego nie widzimy tego dzisiaj, dlaczego sama nie widziałam żadnej przemiany w więźniach, z którymi pracowałam?"
W 1968 roku pojechałam na pierwsze w swoim życiu rekolekcje "odnowowe" (...). Z tych rekolekcji wróciłam przekonana, że wszystko, co mówili tam na temat wylania Ducha Świętego, mnie nie dotyczy - ja tego nie doświadczyłam. Przez następne trzy miesiące, w mojej własnej wspólnocie, przeszłam przez trzy najciemniejsze miesiące mojego życia duchowego. Pamiętam, że chodziłam na takie małe meksykańsko-amerykańskie spotkania modlitewne, siadywałam na końcu sali i patrzyłam na zebranych pełna współczucia - gdy tak mówili do Jezusa i modlili się, myślałam: "Jacy oni są prości". Aż pewnego dnia powiedziałam sobie: "Albo oni mają coś, czego ja nie mam, albo ja mam coś, czego nie używam. Przecież jestem zakonnicą". I poczułam nagle odpowiedź Boga: "Stałaś się profesjonalistką". Prostota tych ubogich Meksykan, a także ich radość z rozmowy z Jezusem i modlitwy były czymś, czego Bóg chciał mnie nauczyć. I dopiero wtedy zrozumiałam, że należy szukać Dawcy, a nie darów. Każdy z nas ma dary Ducha Świętego, ale dopóki nie poznasz Dawcy i nie otworzysz się na Niego, jak możesz używać Jego darów?
W grudniu 1968 roku mój stan zdrowia pogorszył się na tyle, że lekarze powiedzieli, iż czeka mnie wózek inwalidzki. Dwa lata później Znowu pojechałam na rekolekcje. Tym razem byłam o wiele lepiej przygotowana - dużo czytałam, wiedziałam już, o co chodzi w Od nowie, wiedziałam, że naprawdę jej pragnę.
Na tych rekolekcjach usłyszałam, czym jest wyzwolenie w nas darów Ducha Świętego. Można otrzymać wspaniały prezent i nigdy go nie otworzyć, poprzestając na podziwianiu opakowania. Mówimy: "Och, jakie piękne, prawda?" Ale co zawiera to piękne opakowanie? Na co przyda się nam prezent, skoro go nie otwieramy? Właśnie w ten sposób jak z prezentem postępujemy z sakramentami. Często mówimy, że są czymś wspaniałym, ale ich działanie nie jest zbyt widoczne w naszym życiu. Nie spodziewamy się niczego, żadnych cudów. Każdego dnia podczas Eucharystii jestem świadkiem cudów, cudownych uzdrowień, głębokich przemian. Czy jednak głosimy to ludziom? Czy oczekujemy tych cudów dla samych siebie? Czy oczekujemy, że w Sakramencie Bierzmowania, który jest przecież ustanowiony po to, byśmy otrzymali Ducha Świętego, odwagę i umocnienie, może nastąpić przemiana naszego życia? Czy oczekujemy tego? Powinniśmy.
Właśnie o tym wszystkim mówiono podczas nauczania na rekolekcjach. Podkreślano, że odnowienie w Duchu Świętym nie jest niczym nowym w naszym życiu, lecz "rozpakowaniem" tego, co już posiadamy, przyjęciem Bożego "prezentu" tak, by mógł on przenikać w całe nasze życie i działanie. Słuchając tych słów zrozumiałam, że Odnowa jest tym, czego potrzebuję. Apostołowie byli zastraszeni i niespokojni aż do dnia Pięćdziesiątnicy, w którym zstąpił na nich Duch Święty i dał im odwagę. Dziś jestem przekonana, że słabość naszego świata i naszego Kościoła pochodzi stąd, że nie posiadamy mocy Ducha, który zstępuje na swój lud. Jej nam właśnie potrzeba.
Prowadzący nauczanie ksiądz zaczął nagle mówić o mocy modlitwy, o wierze w tę moc. W pewnym momencie powiedział: "Będę się teraz modlił razem z wami". Siedziałam w pierwszym rzędzie, ponieważ wcześniej powiedziałam sobie: "O Panie, gdy Duch Święty będzie zstępował na to zgromadzenie, nie chcę zostawać gdzieś z tyłu, bo Jego dotknięcie znów mnie ominie. Usiądę sobie na samym początku".
Ksiądz mówił dalej, a we mnie pojawiła się przelotna myśl: "Gdyby ten kapłan pomodlił się za mnie, na pewno zostałabym uzdrowiona". Było to o tyle dziwne, że raczej nie myślałam o moim zniekształconym ciele (choć zmiany były bardzo znaczne). Tymczasem w tym momencie poczułam, że pragnę tej modlitwy, ale niemal równocześnie usłyszałam wewnętrzny głos, który mówił: "Nie, szukaj Mnie samego". Zamknęłam oczy, wyciągnęłam ręce i zaczęłam błagać: Jezu, pomóż mi". W tym samym momencie poczułam, że ktoś kładzie mi ręce na głowie. Pomyślałam, że to ten ksiądz podszedł do mnie, ale gdy otwarłam oczy, zobaczyłam, że on stoi tam, gdzie stał. Po moim ciele z góry na dół zaczęła rozlewać się jakaś dziwna moc.
Pierwszą rzeczą, którą zauważyłam, było moje kolano - już wolne od zniekształcenia. Tymczasem ta dziwna moc zstępowała ciągle w dół. Dotarła aż do moich stóp i stało się to, co było niemożliwe dla medycyny, co w ogóle było po ludzku niemożliwe. Moje stopy "wyprostowały się. Nadzwyczajne ciepło rozlewało się dalej w moim ciele jak fala i dotykało bolących miejsc w moich łokciach, a gdy przez nie przeszło - wszelkie objawy choroby ustąpiły. Podskoczyłam z wrażenia. Dotychczas zachowywałam się zawsze z godnością, przecież zawsze mnie uczono: "Nie powinnaś okazywać swoich emocji, uważaj na swoje zachowanie". Ale nie codziennie doświadcza się tego, że Bóg dotyka cię w sposób nieoczekiwany - zapomniałam o księdzu, zapomniałam o ludziach i podskoczyłam krzycząc na cały głos: "Jezu, Ty naprawdę jesteś tutaj!" Siedzący obok mnie lekarz chwycił mnie za rękę (był chyba przekonany o konieczności interwencji) i zapytał: "Czy siostra dobrze się czuje?" "Dobrze? Niech pan na mnie spojrzy!" Moje zniekształcone ciało zupełnie się zmieniło. Choroba odeszła i już nigdy nie powróciła. Jezus mnie Uzdrowił! Uzdrowienie fizyczne, którego dokonał, było jednak niczym w porównaniu z uzdrowieniem duchowym.
Czy można nie wierzyć w uzdrowienie?
Ludzie przychodzą do mnie z nadziejami i wiarą. Często pytają mnie: "Czy Siostra nie sądzi, że nie może Siostra zawieść naszych oczekiwań? Jest Siostra uznana za wielkiego uzdrowiciela". Od powiadam im wtedy: "Zawiodłabym wasze oczekiwania, gdybym głosiła Briege McKenna". Tymczasem ja nigdy nie obiecuję ludziom, że zostaną uzdrowieni. Nigdy nie wzywam nikogo, aby wstał i głosił swoje uzdrowienie lub mówił, co czuje. Nie sądzę, aby uczucia miały coś wspólnego z wiarą. Nie ma takiego miejsca w Biblii, gdzie Jezus mówiłby: "Zostałeś ocalony lub uzdrowiony przez swoje uczucia".
Głoszę to, o czym jestem przekonana: nikt, kto przychodzi do Jezusa, nie doznaje rozczarowania. Być może nie każdy zostaje uzdrowiony fizycznie, lecz zawsze otrzymuje pomoc. Jedną z rzeczy, którą daje ludziom Kościół, jest nadzieja. Nadzieja jest przekazywana z serca do serca przez wiarę. Ludzie zaczynają wówczas mówić: "Tak, Jezus działa". Na zakończenie mojej misji, w każdym miejscu, w którym jestem, zawsze jest sprawowana Msza Święta i eucharystyczna posługa uzdrawiania. Centrum tej posługi jest Hostia, a nie moja osoba.
Jeśli nie wierzymy w uzdrowienie, to znaczy, że nie wierzymy w zmartwychwstanie. żaden chrześcijanin nie może powiedzieć, że Jezus zmartwychwstał i jednocześnie nie wierzyć temu, że On działa. Byłoby to wbrew Pismu Świętemu. Jezus powiedział: Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu (...). Tym zaś, którzy uwierzą, te znaki towarzyszyć będą (...) Na chorych ręce kłaść będą i ci odzyskają zdrowie (zob. Mk 16,15-18). Dziś ludzie pragną znaków i cudów, które pozwoliłyby im uwierzyć że zobaczymy je wtedy, gdy uwierzymy. Ludzie, którzy przychodzą, aby zobaczyć posługę uzdrawiania, przekonują się, że posługa ta jest taka sama jak każda inna w Kościele katolickim - jest w niej bardzo mało emocji (jakkolwiek emocje mogą być też dobrej nie muszą szkodzić!). Nie jestem osobą, która lubi sensacje.
Modlitwa z mocą
Staram się dużo modlić i często się spowiadać, ponieważ łatwo można dać się zwieść. W świecie, w którym żyjemy, łatwo można zacząć wierzyć w to, co ludzie nam mówią. Gdy słyszę, jaka jestem wspaniała, mówię do siebie: “To, co ci ludzie wiedzą o mnie i to co wie o mnie Bóg - to dwie różne rzeczy" .Myślę, że świadomość tego jest dla mnie Bożym błogosławieństwem. Może wynika to trochę z mojego irlandzkiego pochodzenia, ale posiadam poczucie humoru i nie traktuję siebie zbyt poważnie.
Zawsze, nim rozpocznę konferencję, spędzam dwie godziny na adoracji Najświętszego Sakramentu. Mam do Niego wielkie nabożeństwo. Siadam więc w obecności Pana i nie mówię ani słowa. Gdy dwoje ludzi kocha się wzajemnie, mogą przebywać w tym samym pokoju i nie muszą o niczym rozmawiać. Wystarczy im, że przebywają ze sobą.
Często wchodzę do kaplicy i mówię: "Jezu, nie mam Ci nic do powiedzenia". Po prostu jestem tam. Czasem biorę Pismo i czytam je lub odmawiam akty strzeliste. Roztargnienia zdarzają mi się tysiące razy, ale wciąż przychodzę i rozmawiam z Jezusem. Jeżeli jesteś wytrwały na modlitwie, otrzymasz odpowiedzi i otrzymasz łaskę. Myślę, że Bóg bardziej chce być z nami i nas przemieniać, niż my pragniemy Jego obecności. Często, gdy mówię ludziom o modlitwie, podkreślam, że nie chodzi mi o czytanie książek. Można dużo czytać i słuchać kaset, a nigdy się nie modlić. Dlaczego? Ponieważ wciąż oczekuje się specjalnych instrukcji i nauk o modlitwie. Tymczasem należy po prostu wejść, usiąść i powiedzieć: "Jezu, naucz mnie jak mam się modlić".
Wszyscy posiadamy pewne utarte wyobrażenia o modlitwie. Myślimy, że należy mówić specjalne rzeczy, myśleć tylko o świętych sprawach i doświadczać płynącego z tego uczucia satysfakcji. W każdym z nas istnieją takie wewnętrzne schematy i dlatego martwimy się, gdy modlitwa nam nie wychodzi i łatwo poddajemy się zniechęceniu. Modlitwa jednak nie polega na tym, co my robimy dla Boga, lecz na tym, co Bóg czyni dla nas. Żyjemy w zgiełku tego świata. Popatrzmy na ludzi mieszkających w domach, w których nigdy nie wyłącza się telewizora. Przyzwyczaili się i muszą przebywać w hałasie. Cisza wywołuje w nich niepokój.
Wydaje nam się, że marnujemy nasz czas, gdy zasiadamy do modlitwy. Nasz świat nastawiony jest na produkcję. Ludzie chcą "mieć coś" z czasu, który poświęcają na konkretne zajęcia. Tymczasem spędzanie czasu na modlitwie nie przynosi niczego, co da się dotknąć, zmierzyć lub ocenić. Myślimy wtedy: "Wstanę i zrobię coś pożytecznego".
Nie chciałabym wymagać od ludzi, którzy zajmują się pracą zawodową, aby starali się prowadzić tak intensywne życie modlitewne jak moje. Często myślę, że matka zajmująca się niemowlęciem w ten właśnie sposób się modli. Jako siostra zakonna postanowiłam jednak poświęcić swoje życie modlitwie i przeczenie temu byłoby hipokryzją. Chodziło o to, że każdy człowiek potrzebuje w swoim życiu wyciszenia. Jest wiele sposobów, aby spotkać Jezusa na modlitwie, lecz by to osiągnąć potrzebne jest znalezienie czasu na oderwanie się od zgiełku świata.
Briege McKenna
Przeł. Anna Zygadlewicz, Andrzej Budziak
Powyższy tekst - to fragment książki B. McKenna i K Scallona "Jezus jest moim Zbawicielem".
"Zeszyt Odnowy w Duchu Świętym" 1995