To był Cud….
Treść
Na rekolekcje w Krościenku z księdzem Witoldem pojechałam już trzeci raz. Za każdym razem wracam z gór umocniona wewnętrznie, duchowo.
W wyjazdach w Pieniny towarzyszyłam moim córkom: Asi i Kasi. Cieszyłam się, że chodzą na bosaka w góry, zdobywają kolejne szczyty, modlą się, słuchają katechez Ks. Witolda, umacniają wiarę w Boga. Sama uczestniczyłam w codziennej Eucharystii, modlitwach brewiarzowych, wieczorkach “pogodnych”, odpoczywałam i jednocześnie trochę “kucharzyłam” – przygotowywałam dla uczestników rekolekcji obiadokolację. Czułam się dobrze z młodzieżą, łączyłam się jeszcze bardziej duchowo z moimi córkami.
W tym roku oczekiwałam na wyjazd w szczególny sposób. Od ponad pół roku nie mogłam pozbyć się kaszlu i lęku o moją przyszłość, o moją rodzinę, pracę. Lekarz już przeszło dwa lata temu stwierdził u mnie astmę, a podejrzewał jeszcze inną chorobę płuc. Jestem nauczycielką, wakacje szybko mijały, a ja jak nigdy czułam się przemęczona, chora i niezdolna do dalszej pracy w szkole.
Wiedziałam, że Ks. Witold całkowicie zawierzony Maryi, ma duży dar rozpoznawania duchowych przyczyn trapiących nas dolegliwości. Spowiedź u Księdza, rozmowy z Nim, wspólne modlitwy – pomogły mi już nie jeden raz. Dlatego też zaraz na drugi dzień po przyjeździe do Krościenka wyznałam przy konfesjonale swoje lęki i obawy. Słowa Księdza, poprzez którego mówił do mnie Pan Jezus - o mojej chorobie, jako skutku opieszałości fizycznej, utkwiły mi w pamięci. Zostając w domu i przygotowując posiłek dla młodzieży, która poszła z Księdzem w góry, miałam czas na osobistą modlitwę i refleksje. Modliłam się: “Panie Boże, pomóż mi pozbyć się nie tyle choroby, co lęku. Naucz mnie zawierzać Ci swoje problemy, swoje obawy”.
Nadszedł czwartkowy poranek. Ksiądz Witold zapytał mnie tak po prostu: “To co, idziesz z nami na Rysy?”. Myślałam, że się przesłyszałam. Oniemiałam. Przecież ja nie chodziłam z nimi na Trzy Korony, ani na Sokolicę, a na Kopią Górkę wchodziłam ledwie dysząc. Przed przyjazdem w Pieniny byłam z grupą znajomych w Bieszczadach i jako jedyna nie poszłam z całą grupą na Połoninę Caryńską – bo przecież mam astmę, bo przecież nie mam kondycji, bo nie dam rady. A tu nagle Ksiądz mówi mi o Rysach. Wiedziałam, że w planach było wejście na ten szczyt od strony Słowacji, gdzie jest łagodniejsze wejście niż od strony polskiej –ale przecież to RYSY – najwyższy szczyt w Polsce!
Zaczęłam gorączkowo myśleć: “przecież Ksiądz wie, co mi dolega, na pewno zdaje sobie sprawę z moich możliwości i muszę mu zaufać, tak jakbym zaufała Maryi. Przecież przyjechałam tu pozbyć się lęku, gdy nie pójdę - to tak, jakbym odrzucała jego pomoc duchową”. Wiedziałam, że powinnam iść, ale bardzo się bałam. Odpowiedziałam, że podejmę decyzję po Mszy Świętej. Rozterki moje były tak duże, ze w drodze do naszej Kaplicy, gdzie codzienne rano uczestniczyliśmy we Mszy św., łzy płynęły mi po policzkach, a ze ściśniętego gardła nie mogłam wydobyć głosu. Podczas Mszy nadal łzy cisnęły mi się do oczu, ale ja całą duszą modliłam się o uspokojenie, podjęcie dobrej decyzji i opiekę Matki Bożej. Wychodząc z kaplicy byłam już pewna, że idę na Rysy ( i to na sam szczyt!), a prowadzić mnie będzie, poprzez Księdza Witolda, Maryja, której zawierzyłam swoje lęki i obawy. No i stał się Cud. Weszłam co prawda nie na sam szczyt Rysów, ale bardzo wysoko, bo do najwyżej położonego w Tatrach schroniska “Chata pod Rysami” (2250 m n.p.m.). Cała moja droga w górę i z góry – to pasmo niezapomnianych przeżyć, niezbicie wskazujących, że Opatrzność Boża czuwała nad nami cały czas, a Ksiądz Witold powiedział po prostu: “To nie ja, to Maryja Was prowadziła”.
Wychodząc na szlak ze Strbskego Plesa dostałam zadyszki i serce zaczęło mi bardzo mocno bić. Ale zaczęłam po cichu omawiać Różaniec i okazało się, ze “przypadkowo” zaraz był odpoczynek. Po kolejnej ”dziesiątce” – następny. Czułam, że muszę iść zaraz za Księdzem, wręcz po jego śladach ( Ksiądz na szczyt Rys wszedł na boso, jak i jeszcze kilku chłopców. Kasia weszła na boso tuż pod sam szczyt, a Asia – 12 lat - nieco niżej niż ja – też na boso!). Czułam siłę duchową Księdza i cały czas przypominała mi się scena z Ewangelii, w której Św. Piotr szedł do Jezusa po wodzie. Czułam się jakbym szła za Jezusem i do Jezusa, a prowadziła mnie Maryja. Przepiękne widoki gór wysokich, łagodne schody skalne, a przede wszystkim wspólna modlitwa całej grupy – Koronka do Miłosierdzia Bożego, a następnie Różaniec, uspokoiły mnie zupełnie i fizycznie, i duchowo. Okazało się, że mogę iść na Rysy, oddychać miarowo i jednocześnie głośno wymawiać słowa modlitwy. Nie miałam żadnej zadyszki. W chwilach osłabienia modliłam się również do Św. Ojca Pio i Ojca Św. Jana Pawła II, który przecież tak lubił chodzić po Tatrach. Czułam Ich obecność. Mijający nas turyści nie mogli się nadziwić, że duża część grupy idzie bez butów.
Co zadziwiające – byłam zupełnie spokojna o swoje córki. Raz się zdarzyło, że podczas odmawiania wspólnej modlitwy różańcowej, obejrzałam się do tyłu, aby sprawdzić, co robi Asia i wtedy poczułam, że słabnę. I znów skojarzenie ze św. Piotrem, który idąc po wodzie chwilowo zwątpił i zaczął tonąć. To jeszcze bardziej mnie przekonało, ze mogę dzięki modlitwie dojść na sam szczyt, że nie mogę zwątpić.
Ponieważ jedna z dziewczynek – Ania, źle się poczuła, część naszej grupy (chyba 6 osób) postanowiła przerwać dalszą wspinaczkę i pozostać na trasie by poczekać na powrót bądź też zejść wcześniej na dół. Wśród zostających była Asia. Ja na tej wysokości ok. 1900 m n.p.m. byłam w tak dobrej formie, że nawet przez głowę mi nie przyszło, że mogę zostać. Byłam spokojna i o zostającą Asię, i o wchodzącą przede mną Kasię. Było to dla mnie też niespotykane, bo jestem nieco nadopiekuńczą mamą. Widziałam zdziwiony wzrok Witka – wytrawnego zdobywcę wielu szczytów górskich –gdy powiedziałam, że ja nie zostaję – idę dalej.
I szłam – cały czas się modląc. Po dojściu do stromej skały, przy której można było przejść tylko trzymając się łańcuchów, nadal byłam pewna, że pokonam i tę przeszkodę. Zostały kolejne trzy osoby. Po przejściu przez łańcuchy zaczęłam się nieco obawiać o Dorotkę, która szła za mną, już jako ostatnia osoba z naszej grupy. Zaczęłam się oglądać, zaczęłam słabnąć. Ucieszyłam się, gdy zza skały wyłoniła się Dorotka. W zasięgu wzroku było już schronisko. Zdałam sobie sprawę, że dojdę tylko do schroniska i dalej już nie pójdę na pewno. I nie było we mnie żadnego buntu, że nie dam rady wejść na sam szczyt ( było już go wyraźnie widać), tylko jakieś przekonanie, ze miałam wejść właśnie tylko tutaj. Zostałam sama w schronisku, gdy inni powędrowali dalej i wyżej … Kasia poszła wyżej, Asia została niżej…, za oknem pojawiły się ciemne chmury przesłaniające groźnie wyglądające nagie skały. I chyba zaczęłam się nieco martwić, jak długo przyjdzie mi czekać na powrót Księdza i jak przejdziemy z powrotem przez te łańcuchy. Jednak trwało to bardzo króciutko. Do schroniska weszła Iza i powiedziała, że wraca już na dół z Tomkiem i Agnieszką. Troszkę wahania i moja decyzja ( jak się później okazało – dobra): “Idę z Wami”.
Powrót trwał ok. 3 godzin bez większych przeszkód. Początkowo oczywiście podziwialiśmy przepiękne widoki -strumienie, stawy, kozice, kwiaty…., ale w miarę upływu czasu, gdy zaczął zapadać zmrok – szliśmy coraz szybciej i coraz bardziej się modliliśmy. Gdy weszliśmy w pasmo lasu i już na prawdę było ciemno – szliśmy parami i odmawialiśmy bez przerwy Różaniec i Koronkę. Czułam, że prowadzi nas Maryja razem z Ojcem Pio i Ojcem Św. Janem Pawłem II. W wąskim prześwicie nieba, wśród szpaleru drzew, widać było wyraźnie jasno świecącą gwiazdę, a ja miałam wrażenie, że to Gwiazda Betlejemska wskazuje nam drogę do domu. Na jasno oświetlony plac tuż u podnóża gór dotarliśmy ok. godz. 22.00. Gdy Iza powiedziała: “Jak dobrze, że pani z nami szła” –uzmysłowiłam sobie, dlaczego czułam taką pewność, że dalej niż do schroniska nie pójdę i że taka jest wola Boga. Po kilku minutach dotarliśmy do grupy, która zeszła wcześniej i już wspólnie zaczekaliśmy na Księdza i pozostałych uczestników rekolekcji. Wrócili ok. półtorej godziny później -zmęczeni, ale i radośni, że zaszli tak wysoko i w większości na bosaka.
A ja miałam wrażenie, że to nie były Rysy, tylko Góra Tabor……..
Kolejne dni – to znów nowe przeżycia, małe Cuda.
W piątek uczestniczyłam w Drodze Krzyżowej i adoracji Najświętszego Sakramentu oraz pościłam o chlebie i wodzie. Czułam, jak odchodzą ode mnie złe emocje. Martwiłam się tylko, jak to będzie w sobotę, bo przecież teraz to już na Sokolicę z grupą nie wypada nie iść. Ale przed snem powiedziałam: “Maryjo, Tobie zawierzam ten jutrzejszy dzień. Pomóż mi go przetrwać razem z grupą.”. I co – w sobotę lało i nie poszliśmy na Sokolicę, tylko pojechaliśmy do Niedzicy zwiedzać zamek. Wszystkim dopisywał humor, deszcz nie przeszkadzał, a ja po raz pierwszy od bardzo długiego czasu czułam się beztroska, bez żadnych lęków i obaw. W niedzielę natomiast przeszliśmy wzdłuż Dunajca od Szczawnicy do Czerwonego Klasztoru i z powrotem ok.20 km pieszo. Ksiądz Witold – znów na boso.
Co mi dały te rekolekcje? Uwierzyłam w siłę modlitwy i wiem też, że nie ma co się martwić “na zapas”. Odeszły ode mnie lęki związane z moją chorobą. Mniej też kaszlę. Jestem też przeświadczona, że najlepszą drogą do szczęścia jest zawierzanie swoich spraw Maryi i Jezusowi. Nie jest to jednak dla mnie takie łatwe. Ale nigdy tez nie jest za późno na naukę.
Dziękuję Księże Witoldzie.
Chwała Panu!
Alina, lat 46