Świadectwo Agnieszki
Treść
Już po raz czwarty pojechałam na rekolekcje do Krościenka. Myliłby się ten, kto pomyślałby, że się nudziłam, chodząc prawie po tych samych szlakach trzeci rok z rzędu i słuchając słów tego samego kapłana prowadzącego te rekolekcje – ks. Witolda.
Nic bardziej mylnego. Każde rekolekcje były inne, z każdych „przywiozłam” do domu inne refleksje, dotyczące codziennego życia z Bogiem. Na pierwszych rekolekcjach poznałam smak modlitwy brewiarzowej i różańcowej, smak chodzenia po górach na boso z różańcem w ręku i w sercu.
Tegoroczne rekolekcje były dla mnie wielką próbą. Pan bowiem chciał mnie „odpytać” z tego, czego nauczyłam się na poprzednich rekolekcjach; chciał sprawdzić, czy ja tak naprawdę potrafię mu zaufać nie tylko dźwigając codzienny krzyż, ale przede wszystkim, czy zaufam Mu w ekstremalnych warunkach. Jeszcze przed wyjazdem modliłam się słowami: „Jezu, zrób ze mną na tych rekolekcjach co chcesz, byle bym wróciła z nich lepsza, lżejsza o chociaż jedną słabość czy grzech”.
Bardzo ucieszyłam się, kiedy ks. Witold powiedział nam, że w tym roku – po raz pierwszy – spróbujemy wejść na Rysy od słowackiej strony. To było moje małe marzenie: zobaczyć wreszcie takie PRAWDZIWE góry, czyli Tatry. Planowaliśmy wyjazd na czwartek, a ja w środę, idąc z grupą Wąwozem Sopczańskim, ledwo szłam – zziajana, zadyszana, jakbym szła nie wiem po jakich górach! Trochę strapiłam się: jak ja pójdę na Rysy, skoro ledwo żyję, idąc sobie takim fajnym wąwozikiem, z pięknym widokiem na Trzy Korony? Nie przestraszyłam się jednak; w czwartek rano moja osobista intencja mszalna: „Maryjo, idź ze mną na te Rysy, a jak będzie potrzeba, to mnie tam zanieś, bo bardzo chcę tam wejść, a czuję, że sama nie dam rady”. I tak było! Podczas marszu szlakiem czułam się bardzo dobrze fizycznie, spokojnie podziwiałam przepiękne widoki; zakochałam się w Tatrach! Każdy chyba powinien choć raz pojechać w góry, żeby zobaczyć ich wielkość (tym samym wielkość i wszechmoc naszego Stwórcy) i małość człowieka; tu można uczyć się pokory; w górach człowiek jest maleńki, to góry (Bóg) tu rządzą W pewnym momencie popatrzyłam w górę i zobaczyłam turystów maleńkich jak zapałki. Pomyślałam: „O rany, jak oni wysoko są, ja tam nie dam rady wyjść, a co dopiero na szczyt!”. Ale za chwilę sama się skarciłam za takie myślenie: „Po co patrzysz tak szczegółowo do góry, patrz pod nogi i nie myśl o drodze, która przed tobą”. I takie myślenie mi pomogło: szłam krok za kroczkiem i nawet nie wiedziałam, jak doszliśmy właśnie do tego miejsca, w którym widziałam turystów jak zapałki. Od razu pojawiła się taka myśl: tak samo jest przecież w życiu; jak człowiek wybiega za bardzo w przyszłość, kiedy nie wiadomo, co nas czeka, zaczyna kombinować, „co by było, gdyby” itd., zaczyna panikować, układać jakieś scenariusze „na wszelki wypadek” itd., a jak nie myśli bardzo o przyszłości, tylko skupia się na teraźniejszości i robi co do niego należy, to nawet nie wie kiedy, a realizuje właśnie tą przyszłość, której tak się bał.
Kiedy doszliśmy do jeziorka (tego drugiego już wysoko w górach) Ania, z którą spałam w jednym pokoju, źle się poczuła. Kilka osób, ja też, postanowiło, że z nią zostaniemy. Miałam może dwusekundowe wahanie: zostać czy iść (przecież tak bardzo chcę wejść na szczyt i czuję się dobrze!), ale postanowiłam, że też zostanę, żeby być przy Ani. Tak pewnie miało być, bo nie żałuję, że nie weszłam na Rysy; widocznie taki był Plan: miałam zostać z Anią. Schodziliśmy w dół, do Strbskego Plesa, z modlitwą różańcową na ustach i w sercu. I tu przydało się myślenie Boże: “Nie myśl co będzie, jak wejdziecie do lasu i zrobi się ciemno, idź krok za kroczkiem, patrz pod nogi, a przyszłość zostaw Mnie!”. Czułam spokój, choć myślałam o tamtych – czy dojdą i na którą godzinę, bo weszliśmy na szlak koło godz. 13:40, a na Rysy szło się ok. 4,5 godz.! Pojawiliśmy się przy autobusie ok. godz. 20:30, kiedy zapadał zmrok:) Myślałam wtedy tak: „No to teraz czekamy na Tamtych do 24:00”. Dzięki Bogu cała grupa spotkała się w autobusie sporo przed północą, i to ze zdobytymi Rysami (co niektórzy nawet na boso!).
Następnego dnia dużo dyskutowaliśmy o tym wyjeździe. Pojawiły się głosy, że to wielka nieodpowiedzialność wychodzić w góry tak późno, by wracać po ciemku. Ale czy rzeczywiście? Zastanawiałam się sama nad tym. I zgodziłam się z ogólnym przeświadczeniem grupy: to jest myślenie ludzkie (czy dojdę? A czy wrócę? A czy nie za późno? A czy bezpiecznie?), a chrześcijanin ma myśleć po Bożemu: to Bóg mnie prowadzi, wraz ze Swoją Matką, zawierzam Im swoje życie, Im mam ufać do końca nie tylko wtedy, kiedy wszystko dobrze się układa, ale PRZEDE WSZYSTKIM wtedy, kiedy przyszłość niepewna - mam się zdać na Ich Miłość i Dobroć! Ten szczególny dzień pokazał mi, jak mam ufać Jezusowi i Maryi – do końca, bez żadnej ludzkiej asekuracji (że to niby nieodpowiedzialne tak ufać Bogu!), mam wskakiwać Jezusowi na kolana – jak wskakuje dziecko na kolana taty. Mam iść po wodzie – tak jak św. Piotr - ale nie oglądać się na wiatr i fale, tylko cały czas patrzeć na Jezusa i pozwolić mu działać! Wydarzenia tego dnia pokazały mi też, że prawdziwe nawrócenie człowieka zaczyna się wtedy, kiedy zaczyna on MYŚLEĆ po Bożemu.
Dziękuję Bogu za ten wspaniały czas i ks. Witoldowi za piękne świadectwo zawierzenia życia Matce Boga.
Chwała Panu!
Agnieszka