Przejdź do treści
Jan Paweł II 18 rocznieca śmierci
Jan Paweł II Wielki
Przejdź do stopki
Przejdź do Menu Techniczne

Wiara

Przejdź do treści

Wydarzenia

Po co jest małżeństwo?

Treść


Sens małżeństwa można rozpatrywać teoretycznie, można też przyjrzeć się mu praktycznie. Spróbuję obu tych dróg i będą się one przeplatały. Jak w życiu.

Zacznę od pewnej historyjki, która zdarzyła się dawno, dawno temu. Pewni rodzice mieli mało urlopu. Ich najmłodszy synek miał wolne od szkoły i mógł pojechać na wakacje, ale rodzice nie mogli pojechać razem z nim, więc żeby maluch nie tracił wakacji, pojechał do dziadków. Zawiózł go tata, a po jakimś czasie, gdy dostał urlop, pojechał po niego. Jechali razem samochodem, chłopiec opowiadał, jak to z babcią poszli gdzieś razem na spacer, jak to z babcią pływali łódką po jeziorze. Co zdanie to "babcia, babcia, babcia". W końcu maluch się zamyślił i powiedział: "Wiesz co, tatusiu, ja tak kocham babcię, że jak będę duży, to się z nią ożenię". Jak wytłumaczyć małemu, że to nie do końca dobry pomysł? Tata myśli, myśli i mówi: "Wiesz co, synku, nie możesz ożenić się z moją mamą". Na to synek mówi: "Tatusiu, ale to jest nie fair, bo ty się mogłeś ożenić z moją mamą".
Otóż ten maluch myślał bardzo zdrowo. Wiedział, że gdy jest miłość, to musi być ślub. Wiedział, że trzeba spełnić pewne warunki. Dlatego powiedział: "Jak będę duży". Czyli do ślubu trzeba dorosnąć, bo to jest coś więcej niż tylko wyłącznie pragnienie, uczucie. Będę to szczegółowiej analizował, wyjaśniając, czym jest miłość.

Na czym polega istota ślubu?
Na tym, że mężczyzna mówi kobiecie, a kobieta mężczyźnie: "Ślubuję ci…". Będę z tobą nie tylko dopóty, dopóki będzie fajnie.
Kiedyś zostałem poproszony przez moich studentów, żeby pobłogosławić ich małżeństwo. Zgodziłem się, lecz postawiłem warunek: "Dobrze, ale bez kartek, naucz się przysięgi na pamięć. W końcu to będzie całe twoje życie, więc nie będę ci podpowiadał". No i wyobraźcie sobie, że pan młody mówi tak: "Obiecuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę…". Cały kościół słucha, ja jestem świadkiem kwalifikowanym, a on obiecuje. A przecież miał ślubować! Myślę: "No nie, nie przejdzie". Skończył, zatrzymałem go i mówię: "Jeszcze raz. I ma być ślub, a nie obietnica". W kościele zdziwienie, dlaczego ksiądz go męczy, dlaczego drugi raz kazał mu składać przysięgę. Ale tu chodzi o słowo, to słowo, które powoduje określone skutki. To nie jest "obiecuję", to jest "ślubuję". To jest oświadczenie, które ma znaczyć "ja chcę". Musi pójść za tym jakaś refleksja rozumu, musi być rozpoznanie znaczenia, co się wtedy zaczyna i kiedy to się skończy. I chodzi nie tylko o to, że wraz ze śmiercią jednego ze współmałżonków. Oni sobie ślubują do końca swoich dni. To nie to samo, co "obiecuję" albo "postaram się".

Słowa nic nie znaczą
Małżeństwo to relacja skierowana ku rodzicielstwu. Ona musi zabezpieczyć godność życia tych ludzi. Oni są ze sobą, ale nie tylko i wyłącznie dla siebie. Oni są ze sobą, ale otwarci i ukierunkowani na wpólne "dalej". Jest zgoda obu stron, jest wola trwałego oddania siebie drugiej osobie i - co czasem jest bardzo trudne - także przyjęcie daru drugiej strony, czasem z ograniczeniami, bo w tym "pakiecie oddania siebie" oddaje się różne słabości, które druga strona musi przyjąć, musi się na nie zgodzić.
Dlaczego rośnie liczba "wolnych związków"? Bo żyjemy w świecie, który przestał filozofować. Zaczął zmieniać znaczenia słów. Zamiast solidnej filozofii realistycznej mamy zabawę w jakieś idealizmy, które powodują, że już nie wiemy, co jest czym. Odbiera się nam powoli pojęcia i relatywizuje je, tak żeby nic nie znaczyły. Jednocześnie się indoktrynuje, zmusza do tego, żeby pewne pojęcia, które nie miały dotychczas prawa istnienia, nagle zaczęły funkcjonować.
Przytoczę tu pewną anegdotę. Tylko… czy to na pewno anegdota? Spotyka się dwóch przedszkolaków: jeden pięciolatek, drugi też pięciolatek. Jeden mówi do drugiego: "Słyszałeś dzisiaj wiadomość w radiu? Jakiś transwestyta przykuł się do kaloryfera". Tamten patrzy na niego i pyta: "A co to jest kaloryfer?".
Dominuje utylitaryzm. Dominuje moje "ja", dominuje przyjemność i weryfikowanie wszystkiego tylko i wyłącznie pod kątem, czy to jest dobre dla mnie jako instrument i czy to jest przyjemne. I głosi się maksimum przyjemności przy minimum przykrości. W związku z tym wolność jest rozumiana dzisiaj jako samowola i tolerancja. Miłość oznacza przyjemność we dwoje, bo gdy jej nie ma, to nie ma też miłości, nie ma relacji, nie ma pary. To już jest w ogóle paranoja, tu zaczyna się antykoncepcja i in vitro razem w pigułce. Najpierw dziewczyny się trują, zażywają środki antykoncepcyjne, bo od wczesnych lat trwa w szkole promocja antykoncepcji dla każdego. W związku z tym jedynym pomysłem na rodzicielstwo jest antykoncepcja. Amerykanie wymyślili, co by zrobić, żeby nie było nieletnich matek, żeby dwunastolatki nie zachodziły w ciążę. Wymyślili "genialnie": uszyjemy im ubranie pod tytułem "kobieta w dziewięciomiesięcznej ciąży". I niech w tym chodzi. Kobiety w ciąży inaczej się poruszają, mają pewne ograniczenia, inną fizjologię. Są to ograniczenia, które jednocześnie są błogosławieństwem. Bo przecież dziecko jest owocem miłości. My w Polsce mówimy o kobiecie, oficjalnie ciężarnej, że jest w stanie błogosławionym. Bo jest błogosławieństwem, że może mieć dzieci. Bo to Pan daje życie. Bo to On jest jego Stwórcą. A tej dwunastolatce chcą pokazać, że dziecko to jest ciężar. Kiedy ona nie myśli jeszcze, że dziecko jest utęsknionym i upragnionym owocem miłości.
Czasem pytają nas, księży: dlaczego Pan Bóg mi nie daje dziecka? A oni dzisiaj chcą dziecka. No i robią sobie in vitro. Ta postawa to odzieranie miłości z godności od początku. Najpierw robi się z niej środek do celu, jakim jest przyjemność, i po to jest antykoncepcja, a gdy przychodzi kaprys, ochota na inny rodzaj przyjemności, czyli rodzicielstwo, i są problemy z poczęciem dziecka, to załatwiają sobie in vitro. Zmienia się kompletnie model myślenia. Teraz myśli się tak: "małżeństwo to ograniczenia. Ograniczenia oznaczają brak wolności, a skoro brak wolności, to nie ma spontaniczności, a skoro brak spontaniczności, to nie ma miejsca na miłość, ona usycha. Bo dziś wszystko musi być spontaniczne, takie cudownie wolne". W związku z tym małżeństwo jest identyfikowane jako koniec miłości. No bo skoro się tak kochają, to wszystko powinno być "w wolności", a małżeństwo to już przymus.
Dlatego też w dalszej części omówię podstawy rozumienia miłości, rozumienia wolności i zależności pomiędzy miłością a wolnością. Te podstawy są kluczowe dla zrozumienia, dlaczego trzeba zawierać ślub. Oczywiście to tylko sygnały, każdy z tych punktów nadaje się na odrębny temat, osobne omówienie. I gdy mówię o miłości, to mówię o miłości pomiędzy mężczyzną a kobietą, o dwojgu ukierunkowanych na małżeństwo czy już będących w małżeństwie.

W co się ubrać, żeby pokazać płeć?
Gdy myślimy o miłości, to zaraz kojarzy się nam ona z zakochaniem. Moich studentów proszę, żeby na zajęcia, które z nimi prowadzę, przychodzili ubrani odpowiednio do tematu. Ubierają się do tematu "zakochanie", a następnie do tematów "przyjaźń", "wzajemność" i "miłość". Jedne z zajęć będą poświęcone tematowi "płciowość", więc ciekaw jestem, jak się ubiorą, żeby pokazać własną płeć. Ufam, że zrobią to inaczej, niż się to dzisiaj widuje.
Tak więc jest zakochanie, przeżycie zachwytu drugą osobą. A potem jest to drugie, bardzo silne zaangażowanie uczuciowe: "Jak dobrze dla mnie, że ty jesteś! Bo to ja nagle korzystam, bo to ja się zmieniam, bo ciebie spotkałem". Dlatego pragnienie posiadania drugiej osoby dla siebie jest już jakimś pożądaniem, tęsknotą. Jest tutaj poszukiwanie przyjemności związanej ze sferą seksualności, a to dlatego że coraz bardziej nas zachwyca osoba przeciwnej płci z tym wszystkim, co ona z tą drugą płcią wnosi i co jest niezwykle silną atrakcją dla drugiej strony. I wreszcie pojawia się kolejny etap: "Jak dobrze, że i ja mogę być dla ciebie". Następuje odwrócenie. Ja zaczynam aktywnie działać na rzecz drugiej osoby, aż kończy się to tym wspaniałym finałem, gdy człowiek siebie tej drugiej osobie oddaje całkowicie i bezinteresownie. W konstytucji Soboru Watykańskiego II "Gaudium et spes" ojcowie soborowi zapisali: "Człowiek, będąc jedynym na ziemi stworzeniem, którego Bóg pragnął dla niego samego, nie może się w pełni odnaleźć inaczej jak tylko poprzez całkowity dar z siebie" (nr 24). Kontynuując tę myśl, dodam: nie może się w pełni odnaleźć inaczej, jak tylko przez całkowity, bezinteresowny dar z siebie. Ten, kto się nie odda - ginie, bo przestaje być sobą, bo siebie nie realizuje. Człowiek, żeby siebie dać, musi najpierw siebie posiadać, a żeby siebie posiadać, musi być wolny od rzeczy, które go uzależniają. Obdarowanie może się realizować tylko w wolności i dlatego nikogo nie można zmusić do tego, żeby kochał. Choćby chłopak nie wiadomo jak się starał, codziennie kwiatki przynosił i wiersze pisał, jeśli ona nie chce, nic nie może. On ją tak kocha, że chętnie by jej część miłości oddał, żeby ona go kochała częścią tej miłości, którą on jej daje. To nie działa. Wolność jest gwarantem miłości. Gdzie jest zniewolenie, kończy się miłość. Gdzie jest zniewolenie, zaczyna się traktować drugą osobę jako środek do celu. Wolność jest kluczowa. Bez niej nic się nie stanie.
Kiedy oni dwoje nawzajem się sobie oddają, zmienia się ich wewnętrzna struktura. Stają się jednym ciałem. Zmienia się ich tożsamość. Dlatego akt zawarcia małżeństwa byłby potrzebny, nawet gdybyśmy oddzielili kobietę i mężczyznę od społeczności. Oni go potrzebują dla siebie, bo dzięki temu stają się na nowo osobami. Dar z siebie jest konstytutywny dla ich istnienia, objawia całe piękno osoby.
Starożytni mówili: "Agere seq
uitur esse" - "To, kim jestem, wpływa na to, jak działam". Działanie wynika z tego, kim się jest. Jeśli się jest osobą, to "agere", czyli działanie, musi być na miarę osoby, a to wymaga daru z siebie. I ten dar z siebie, który ofiarowują sobie nawzajem mężczyzna i kobieta, musi być na poziomie godnym osób. Musi być wzajemnym ślubem: ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci.

Państwo jest dla rodziny
Małżeństwo byłoby potrzebne, nawet gdyby nie było ono dobrem społecznym. Ale nim jest! Kiedy mowa o dobru społecznym, od razu odzywa się w niektórych z nas mentalność etatystyczna. "Społeczne" - myślimy - to znaczy odnoszące się do państwa, społeczeństwa, narodu itd. Tyle się teraz mówi (i słusznie) o zimie demograficznej. Mówi się, że będzie nas za mało. Racja! Ale wartość prokreacji, wartość dziecka, wartość powołanych do istnienia ludzi to nieskończenie więcej niż przyszłość ludzkości, przyszłość cywilizacji zachodniej, przyszłość Polski. Od średniowiecza co najmniej ludzie Kościoła przypominali, że powołujemy nowe istnienia dla Nieba. Jeśli mamy dzieci, w Niebie będzie więcej świętych! Zatem rodzina jest społeczna w dużo bardziej fundamentalny sposób niż np. państwo. Wbrew oglądowi wielu skądinąd wielkich filozofów przeszłości to właśnie rodzina jest społecznością w najdokładniejszym sensie. Dla każdego, kto poważnie traktuje Nowy Testament, powinno to być oczywiste. Społeczności etniczne i państwowe są tam traktowane pobieżnie jako pewne otoczenie. Rodzina zaś jest w naszej Świętej Księdze wielką świętością. Dla pozbawionych własnego państwa Żydów przez tysiąclecia rodzina była także podstawową społecznością. Współczesna, niereligijna wszak, umysłowość Zachodu jest zresztą bardzo krytyczna wobec państwa i nie potrafi odnaleźć żadnej przekonywającej wspólnoty. Może tę pożądaną wspólnotę znaleźć w rodzinie, nawet bez poszukiwań w sferze religijnej.
Rodzina jest zatem dobrem dla państwa i narodu, ale to państwo i naród mają służyć rodzinie, a nie odwrotnie. (Dobrze, że tylu posłów tej kadencji z różnych ugrupowań zgodziło się z oczywistym faktem, że rodzina, zwłaszcza wielodzietna, może, a nawet musi, korzystać z systemu podatkowego jako podmiot. Czekaliśmy na to ładnych kilkanaście lat).
Tymczasem ludzkość w praktyce szamoce się między indywidualizmem a kultem państwa. Być może dlatego, że idąc przez świat samotnie lub zrzucając swe trudy na abstrakcyjne państwo, człowiek współczesny w gruncie rzeczy robi to samo: odrzuca trud życia, odpowiedzialność, zobowiązania. Odrzuca nieskutecznie. Bo indywidualiście i poddanemu aparatu rządowego w jednakiej mierze nie udaje się uniknąć trudu. Państwo okazuje się niewdzięcznym opiekunem, a często wyzyskiwaczem. Brak jakiejkolwiek wspólnoty jest jeszcze gorszym rozwiązaniem. Nie trzeba wtedy wprawdzie dawać, ale też niczego się nie dostaje. Nie trzeba dawać, ale prędzej czy później pada się ofiarą odgórnej przemocy, która nie pyta, czy może zabrać. Odrzucenie trudu zaś oznacza odrzucenie owoców trudu. Chrześcijanin widzi to w perspektywie wieczności - bez krzyża nie ma życia wiecznego. Ale i na co dzień widzimy, że bez małych trudów nie ma też małych owoców. Kto rezygnuje z trudu, nawet nie wie, jak smaczne są jego owoce.

Ucieczka od odpowiedzialności
Gdzie zatem tkwi problem, który skłonił nas do uzupełnienia tematu pytaniem: po co brać ślub? Tkwi on właśnie w tej ucieczce od trudu i odpowiedzialności. Bo ślub jest aktem zobowiązania, aktem odpowiedzialności. Słowo "ślub" po polsku znaczy "przysięga". Słowo "małżeństwo" po łacinie oznacza "wspólne jarzmo". Rzecz jasna wszystko to jest nie do przyjęcia dla kogoś, kto marzy o absolutnej wolności. Wpomniałem już, że ta wolność, rozumiana jako samowola i przyzwolenie nazywane "tolerancją", zdominowała współczesne myślenie. I jak teraz przekonać współczesnych, że w swej ludzkiej egzystencji takiej absolutnej, boskiej wolności nie znajdą? Jak ich przekonać, że lepiej szukać wolności na ludzką miarę? Jak ich przekonać do małżeństwa?
Dzisiejszy świat potrzebuje bardziej świadków niż nauczycieli. A raczej potrzebuje nauczycieli, których autorytet opiera się na doświadczeniu. Pierwszym autorytetem są najbliżsi. Bóg tak ukształtował człowieka, że jego obrazem dla małego człowieka jest ojciec. Tak więc ojciec, który pozostaje wierny danemu słowu i potrafi je uzasadnić, odpowiada swym dzieciom życiem na pytanie: po co ślub? W jego rodzinie to pytanie nie musi nawet padać. Jeżeli jednak ojciec biadoli, że wziął sobie taką głupią kobietę za żonę, jeśli unika odpowiedzialności głowy rodziny - nie uczy sensu małżeństwa.
Podobnie matka, która z radością przyjmuje swoją rolę w domu, odpowiada życiem na to pytanie. Jeśli skarży się codziennie na swój los, to i dzieci nie zrozumieją, po co podejmować zobowiązanie na całe życie, a choćby nawet i na część życia. Skądinąd zresztą małżeństwo cywilne, rozwiązywalne, nawet trudno rozwiązywalne jak w niektórych jurysdykcjach, ukazuje dziś swoją nonsensowność. Kiedy ludzie nie chcą brać ślubu na zawsze, nie biorą go w ogóle.

Radość trudu
Ale ja tu mówię o zobowiązaniach i trudach, a każdy chce słuchać o nagrodzie, o rekompensacie. Najchętniej w łatwej walucie. Taką łatwą walutą są emocje i afekty. Papież Jan Paweł II, stary, mądry nauczyciel, przestrzegał młodych na polach Tor Vergata pod Rzymem, żeby tak nie podchodzili do małżeństwa. Jest afekt, ale on mija. Afekt jest po to, żeby się rozwinęła miłość. Chociaż miłość może przyjść i bez afektu. Tak kiedyś mówili starzy rodzice młodym synom i córkom, kiedy namawiali ich do rozsądku w wyborze współmałżonka. Afekt pomaga miłości, jeśli się go dobrze ukierunkuje, ale miłość rodzi się gdzie indziej - w akcie woli. W tym słowie "ślubuję", "ja chcę", a nie w "obiecuję", nie w "postaram się". A rekompensata za trud i tak przyjdzie. Przyjdzie wraz z miłością, wraz z dziećmi, wraz z samym trudem. Kto nie umie odnaleźć radości i nagrody w samym trudzie, ten jej nigdzie nie odnajdzie. Może hasać i pląsać całe życie, ale nie chciałbym być w jego skórze, kiedy śmierć mu zajrzy w oczy.
To, co teraz powiedziałem, jest starą mądrością, zupełnie banalną dla naszych pradziadków, dla niektórych dziadków, dla nielicznych ojców. A teraz? Szkoda słów! Oto obraz upadku naszej cywilizacji.
Zatem po co ślub? Jak przekonać młodych o sensie małżeństwa? Odpowiedź jest prosta. Pokazujmy im radość trudu, wierność zobowiązaniu, siłę woli, uśmiech w dawaniu. Jak to zrobić? Na siłę? O nie! Każdy fałsz zostanie wykryty. A więc jak to zrobić, żeby cieszyć się ze swego powołania, nie przeklinać losu, pozostawać wiernym aktowi woli i nadziei? Moja odpowiedź jest odpowiedzią katolickiego księdza, ale proszę, żeby nie wkładać jej do szuflady pod tytułem "religia". Religia nie jest jedną z wielu szufladek. Przenika całe życie. Religia jest życiem. Otóż najlepszym sposobem na radość jest więź z żywym Bogiem. On sam daje poczucie sensu, jeśli Mu się zaufa. To się nazywa wiara. Wiem, że są ludzie, którzy z pogodą i mądrością, uczciwie i wiernie idą przez życie, wciąż bocząc się na religię, na Kościół, na Boga. Te śluby złożyli kiedyś tam, w przeszłości. Raz a dobrze! Tak więc to jest możliwe. Gdzie zatem tkwi sam rdzeń tej postawy, która uczy otoczenie sensu powołania małżeńskiego? W jakiejś fundamentalnej, właściwej każdemu człowiekowi prawdzie i wolności, w samym środku ludzkiego serca - serca chrześcijanina, żyda, muzułmanina, niewierzącego, który nie wie, że zaszczepił ją tam jego Pan i Stwórca.
Nie każdy jednak ma dobry przykład w domu. Czy może gdzie indziej nauczyć się sensu małżeństwa na całe życie, małżeństwa płodnego i otwartego na bliźnich? Na pewno tak. Ale gdziekolwiek młodzi mają ten sens zobaczyć, muszą go dostrzec poprzez życie, a nie poprzez teorię. Teoria jest ważna, ale tylko wspomaga bezpośrednie doświadczenie. Dlatego w szkołach, w mediach, w dziełach kultury, zwłaszcza tych najpopularniejszych, młodzi muszą widzieć i spotykać żywych ludzi, którzy unaoczniają sens małżeństwa. W dobie rewolucji kontrkulturowej, 40 lat temu, z kina i telewizji znikły pozytywne wzorce. Dziś pomalutku powracają. Nie mogą pozostawać wyłącznie w niszach.

Po co więc ślub? Właśnie po to, żeby pomóc sobie w odnalezieniu prawdziwej radości, radości z realizacji powołania i zobowiązania, radości z trudu i jego owoców. Po to, żeby nie być całe życie dzieckiem, bo jesteśmy powołani do dojrzałości w różnych formach dorosłego życia.
ks. dr Jarosław Szymczak, ISNaR
"Nasz Dziennik" 2007-06-25

64612