Na dobre i na złe
Treść
O tym, czy ktoś jest Ci przeznaczony, nigdy nie wiesz z góry. Na początek wystarczy intuicja. Ale o tym przekonujemy się każdego dnia od nowa - twierdzą Monika i Paweł, Hanka i Adam, Agata i Janek. Są ze sobą ponad 10 lat, wiedzą, o czym mówią.
Dziewczyna mdleje na mszy w kościele wizytek. Nie z powodu powietrza. Burczy jej w brzuchu na odległość metra, tygodnia pije tylko mineralną i jogurt. Jest nieszczęśliwie zakochana. Kiedy otwiera oczy w zakrystii, widzi nad sobą twarz pełną piegów i plamę włosów jak płomień. - Boże, znowu ten rudy - jęczy i mdleje jeszcze raz.
Rudy, czyli Adam Bobiński, przypomina jej te słowa w każdą rocznicę ślubu. Dziewczyna, Hanna Bobińska, pokazuje laurkę wymalowaną dla męża na ich dziesiątą rocznicę. Wśród pat-chworku ze wspólnych fotografii, jej wiersz. Tytuł: Miłość jak żółty ser. Popatrz, tyle w nim dziur, a trzyma się mocno. Dopiero gdy dojrzeje, smakuje jak trzeba.
- Nasze małżeństwo wymodlone u Boga - mówi Hanna.
AMANT CZY ELEKTRYK
Modliła się o zupełnie innego mężczyznę. Przystojnego, z kasą i na topie. Mężczyznę sukcesu, a nie elektryka z dyplomem technikum.
Pomysł zadręczania Najwyższego podsunęła jej żona znanego reżysera podczas wywiadu: - Moje nowenny o K., zdradziła sekret, wspierały siostry urszulanki przez osiem lat. Jest nam blisko i mądrze razem, choć wielu plotkuje inaczej. Hanna i Adam są sąsiadami z Bednarskiej. On parę razy naprawiał jej światło, pomagał wnieść ciężką torbę na czwarte piętro. Kiedy Hanna studiowała, najpierw polonistykę potem dziennikarkę, często wpadali na siebie u Karalucha, czyli w studenckim barze mlecznym. Oboje uwielbiali leniwe. Z czasem kłaniał się coraz bardziej nieśmiało, bo Hanna piękniała. Elegancka, z markową torebką, już nie chodziła na barowe kluchy. Wieczorami pod dom podwożono ją dobrymi samochodami. Adam spacerował ze swoim psem i nie miał złudzeń: jego wyśniona odlatuje do wyższych sfer.
LENIWE ZAMIAST SUPERODLOTÓW
Pod koniec lat 90. pojawiał się u boku Hanki przystojny aktor. To o niego modliła się Hanna: - Byłam jak ćma. W prasie brukowej czytałam o jego kolejnych romansach. Zaprzeczał. Przynosił kosze róż. Wybaczałam. Teraz ma już czwartą żonę - śmieje się. Kiedy aktor porzucił ją na dobre, nie chciała żyć (ale mi odbiło! - dziwi się teraz).
- Pamiętam, właśnie ugotowałem leniwe z rodzynkami, wspomina Adam, dużo mi wyszło, więc postanowiłem poczęstować sąsiadkę, bo jakoś skapcaniaia ostatnio. Pukam. Cisza. Widzę światło. Jej pies wyje. Naciskam klamkę. Otwarte. Hanusia na łóżku, śpi, dziwnie śpi, zawiozłem na pogotowie, wypłukali żołądek. Wstydziła się potem okropnie. Nie chciała chodzić do terapeuty, choć miała skierowanie. Milczała całe dnie. Robiłem zakupy, wyprowadzałem psa. Ona naburmuszona, zła jak osa. Moja wspólnota modliła się o cierpliwość. Dla mnie. Hanka protestuje: - To nie tak. Adam był dobry. Ale ja chciałam odlotów, czegoś super. Po miesiącu dostał zakaz wstępu. Jednak los nas do siebie prowadził. Wtedy u wizytek, kiedy zemdlałam, Adam był tam przypadkiem, umówił się z koleżanką, zwykle chodził do dominikanów. Byłam wkurzona. Prześladuje mnie ten rudy, pomyślałam.
KLAPKI NA OCZACH
Wychodzą od wizytek, Hanna słaba, on prowadzi ją do swojego mieszkania, bo jest na niższym piętrze, ona protestuje, on nie słucha, sadza w swoim fotelu, idzie do kuchni, gotuje spaghetti z dużą ilością tartego sera, otwiera czerwone wino i pudełko Michałków, wszystko znika w błyskawicznym tempie. Hanna, odprężona, najedzona, chce cmoknąć go w policzek, ale trafia w kącik ust. Wtulają się w siebie. Hanna mówi: - Jakbym znalazła przystań. Miesiąc później byli po ślubie. - Znajomy ksiądz przyspieszył nam nauki - uśmiechają się. Teraz ma być nie do druku. Intymnie. Znów Hanna: -Przeżywam z mężem prawdziwe odloty. Takiej bliskości nigdy z nikim nie czułam.
Słychać przeraźliwy krzyk. Wpada do pokoju zaśliniony sześciolatek. Adam tuli go, zaraz przybiega też najstarsza córka, całuje brata w zadarty nosek, łaskocze w piętę, Hanka wyciera ślinę, głaszcze rączkę. Chłopiec chichocze. Już jest spokój.
CZŁOWIEK MYŚLI, PAN BÓG KRYŚLI
Jego narodziny okazały się wielką próbą dla Bobińskich. Dlaczego jest niepełnosprawny? - Kto zawinił - pytali lekarzy. Wada genetyczna, nie powinni mieć państwo więcej dzieci, usłyszeli. Powoli uczyli się akceptacji tego, co jest.
- Czuliśmy, że nasze małżeństwo się umacnia, odkąd dojrzeliśmy do tego, aby poprosić Boga o pomoc. Paradoksalnie, niepełnosprawny syn rozbudził w nas miłość. Wszystko stało się prostsze, takie czarno-białe. Synek normalnie uczestniczy w życiu rodziny: chodzimy razem do kina, do teatru na dziecięce sztuki. Już wie, że nie wolno przeszkadzać innym. Chłonie świat. Kiedyś w przychodni poznaliśmy rodzinę z podobnym dzieckiem. Trzymali je w domu, bo się wstydzili. Czuli się napiętnowani. Nie mogli zrozumieć, jak nam udaje się żyć na luzie. Byli w przededniu rozwodu. Zaprzyjaźniliśmy się. Teraz ich dziecko rozwija się coraz lepiej, a oni zdecydowali się na adopcję drugiego. Nam lekarze zaproponowali sterylizację, żebyśmy mogli kochać się bez obaw.
Ale Bobińscy są krnąbrni. Rok później Hanna zaszła w ciążę po raz trzeci. Niefrasobliwość? Pech? Szczęście, mówią dziś. Ale wtedy się bali, że i drugie dziecko urodzi się niepełnosprawne. A jeśli tak, czy podołają? Dom był na utrzymaniu Adama, który pracował prywatnie, zarabiał nieregularnie.
Adam znalazł w Internecie ofertę agroturystyki w Krasnobrodzie. Roztocze było ich marzeniem od lat. Spakowali się w jeden dzień. Gospodyni powiedziała, że mają tu źródło cudownej wody. Przywozili ją na herbatę. Polubili dwie małe drewniane kapliczki zbudowane ku czci Matki Bożej na strumieniu. - Nasz synek lubi tam brodzić, razem z siostrą wyławiają kamyki - mówi Adam. Z siostrą, dziś czteroletnią zdrową dziewczynką, która właśnie nauczyła się czytać. - Nasze życie układa się inaczej niż planowaliśmy - mówi Hanna. - Człowiek myśli, Pan Bóg kryśli, dodaje Adam.
NIE CHOWAJ SIĘ ZA SZAFĄ
Z miłości można umrzeć, uważa Agata Woś-Skłodowska, skrzypaczka. Opowiada swoją tajemnicę pro publico bono, tak mówi. - Żeby dodać odwagi kobietom. Niech ujawniają swoje uczucia, niech nie chowają się za szafą z miłością. Ja najpierw żyłam, bo kochałam, a potem umierałam, dzień po dniu, rok po roku, z powodu tej miłości.
Przeczą temu zdjęcia, które pokazuje. Kobieta w objęciach mężczyzny, wtulone w nich dwoje dzieci, za nimi zielony domek w kolorowych pnączach.
Miałam 14 lat, gdy pojawił się w naszej szkole Jan Skiodowski, skrzypek. Przystojny, wysoki blondyn, fantastycznie zbudowany, zupełnie nie jak muzyk. Kiedy układał mi rękę na smyczku, trzęsłam się z emocji. Moim koleżankom wydawał się stary. Był dobrze po trzydziestce i nosił obrączkę. Po maturze zdałam egzaminy na uczelnię, okazało się, że on tam wykłada. Nieraz uśmiechał się do mnie na korytarzu, a ja zaraz fruwałam nad ziemią. Pozajęciach przyjeżdżała po niego żona. Robili wrażenie kochającej się pary, ale na uczelni panowała opinia: Skłodowski to babiarz, jest z żoną, bo ta trzyma forsę. Nie wierzyłam. Często jeździłam pod ich kamienicę, czekałam, on wychodził z psem, ja patrzyłam ukryta za drzewem. Kiedy robiłam dyplom, na uczelni rozeszła się wieść, że żona profesora Skłodowskiego umarła. Został sam, nie mieli dzieci.
MUSZĘ ZABIĆ TĘ MIŁOŚĆ
Przeraziłam się: to ja życzyłam jej źle. Poszłam do spowiedzi, dlaczego ksiądz dał mi taką małą pokutę? Postanowiłam sama się ukarać, zabić tę miłość, odejść, nie widzieć go, zapomnieć. Przecież on nawet nie wie o moim istnieniu. Przyjęłam ofertę pracy małej orkiestry kameralnej z miasta odległego o 150 kilometrów. Wynajęłam pokój u pani Genowefy, miłej starszej nauczycielki. I zaczęła się moja gehenna. Nie ma przesady w powiedzeniu: usychać z tęsknoty. Straciłam apetyt na jedzenie i na życie, nawet muzyka cieszyła mnie coraz mniej. Co parę tygodni jechałam na koncert do naszej filharmonii, on grał, siadałam w pierwszym rzędzie, jeśli spojrzał na mnie, rozsmarowywałam ten cud na resztę dni. Wysyłałam mu anonimowo kwiaty. Moje jedyne szczęśliwe godziny. Z nikim się nie umawiałam. Pracowałam, patrzyłam w sufit, pisałam do niego listy, darłam je. Nie spałam. Lekarka powiedziała: To depresja.
ZRÓB COŚ WRESZCIE
Kiedyś gospodyni zaprosiła mnie na pierogi z jagodami. Moje ulubione danie, a ja nie mogłam jeść.
Powiedziałam jej, jak głupio żyję i o rodzicach, których nigdy nie obchodziłam, że nie mam przyjaciół, bo zajęci są swoimi rodzinami, a ja mam tylko tę miłość bez wzajemności, 26 lat i jestem dziewicą. I rozryczaiam się.
A pani Genowefa do mnie stanowczo: - Dość tego, przestań się mazać, zrób wreszcie coś! Następnego dnia zabrała mnie do fryzjera i na zakupy, do tej pory nosiłam rozciągnięty czarny sweter i spodnie. Kazała mi jechać do mojego rodzinnego miasta, wypić pięćdziesiątkę koniaku, pójść po koncercie za kulisy i powiedzieć mu, co czuję. - A potem niech wali się świat - przekonywała.
DZIURY W MIŁOŚCI
I świat runął. Inaczej niż przewidywałam. Zrobiłam, jak mi radziła. On milczał. Skończyłam mówić i zamknęłam oczy. I nagle usłyszałam, że on też mnie kocha, że chciał mnie szukać, gdy zniknęłam z miasta, ale bał się, bo ja jestem 24 lata młodsza - powiedział - a on po przejściach, z bujną przeszłością, ma nieślubną córkę, niewiele młodszą ode mnie. Pobraliśmy się. Urodziłam dziecko, mąż nosił mnie na rękach. A więc happy end? Nie. Brak miłości w dzieciństwie pokutuje. Szalałam z zazdrości. Kontrolowałam każdy jego krok. Robiłam sceny o kontakty z córką, wyliczałam, że kupił jej droższą bluzkę niż mnie. Miałam pretensje, a to wyszedł, a to spojrzał nie tak. Niszczyłam wszystko, na co czekałam całe życie.
Półtora roku temu rozpoznano u mnie raka piersi. Jestem po mastektomii. Dziękuję Bogu za tego raka. Przewartościował moje życie. Nieraz widziałam, jak mój wielki, silny mężczyzna płacze. Baliśmy się o mnie, o nas. Przecież nie zdążyliśmy być szczęśliwi. I znów anioł na naszej drodze... 80-letnia pani Genowefa namówiła nas na radiowe rekolekcje ignacjańskie. Po nich zawierzyliśmy nasze życie Jezusowi Miłosiernemu. Kochamy się jak nigdy dotąd. Czuję się piękna, jakbym wreszcie stała się kobietą. I skrzypaczką: wygrywam konkursy. Mam za co dziękować.
TO ONA, TO ON
Podobnie myślą Monika i Paweł Zawadowie. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam ich na Rynku Krakowskim, kupowali jedną czerwoną różę. Wybierali ją długo.
On na wózku inwalidzkim, ona w ciąży. Młodzi idą z różą do kościoła. Kładą po prawej stronie przed obrazem Matki Bożej. Po wyjściu idą na lody. Zaczepiam ich, reagują miło. Z przyjemnością opowiedzą o sobie. Przecież są tacy szczęśliwi. Warto dzielić się swoim szczęściem.
Paweł cierpi na schorzenie neurologiczne postępujące, sclerosis multiplex. Nie wyglądają na przytłoczonych jego chorobą. On wprawdzie od miesiąca nie chodzi, ale udało im się zainstalować windę w ich trzypiętrowej kamienicy. Pomogli przyjaciele, którzy odpisywali jeden procent podatku na ten cel. Przyjaciół w ich życiu zresztą przybywa.
Zawadowie są razem dziesięć lat. Uważali, że nie mogą mieć dzieci, a tu ciąża Moniki. Uwierzyli, że zawsze jest nadzieja.
RAZEM OD ZAWSZE I NA ZAWSZE
W pięknym stumetrowym mieszkaniu po jego babci (los o nas dba, prawda?) pokazują dawne zdjęcia. Mieli po jedenaście lat, kiedy na sankach pocałowali się po raz pierwszy. Byli razem. Razem w Oazie, potem na studiach, we Wspólnocie Odnowy w Duchu Świętym.
Monika i Paweł są na trzecim roku, ona na psychologii, on na prawie, nie chcą dłużej czekać, przyznają się do ognistego temperamentu. Datę wyznaczyli na czerwiec, po egzaminach. Monika szyła suknię, kupiła welon. Nagle Paweł poczuł się źle, gorączkował. Nie było jasnej diagnozy.
TESTAMENT BABUNI
To był pierwszy życiowy cios - opowiada Paweł. - Zobaczyłem wyniki, lekarz powiedział, że chorobę można spowalniać, ale na razie medycyna nie ma na nią leku. Postanowiłem, że rozstaniemy się z Moniką.
- Jaki głupi facet - mruczy Monika - mnie nie porzuca się tak łatwo. Właśnie pomaga mężowi przenieść się na tapczan, okrywa jego nogi pledem. - Długo byliśmy pieszczochami losu. Jedynakami wychuchanymi przez rodziny. No i one powiedziały: dość tego kochania. Nie pozwolą na ślub. Nie pomogą. A my nie mieliśmy szans na mieszkanie. Ani pieniędzy. Wydawało się nam, że sami nie poradzimy. Wtedy umarła babcia Pawia. Napisała w testamencie: “Chcę, żebyś Monikę przeniósł przez próg mojego rodzinnego domu. Wtedy mógł. Po ślubie wydawało się, że choroba ucichła. Patrzyli z nadzieją w przyszłość".
MIŁOŚĆ JEST Z BOGA
Byli w Lourdes i w Licheniu. Jeździli do jezuitów w Łodzi na msze o uzdrowienie. Stosowali specjalne diety. Monika zrobiła kurs masażu:
- Nie sądziłam, że jest we mnie tyle siły. Cały czas wierzę w cud.
A może nasze małżeństwo jest tym cudem? Oddanie i branie, cierpienie i szczęście, wyrzeczenie, ale i bogactwo... Wiem na pewno: To on. A on wie, że ja jestem dla niego.
Monika kładzie rękę na dziecku w swoim brzuchu: - Choroba też nie pokona naszej miłości, bo miłość jest z Boga.
Anna Grigo
źródło: Dobry Magazyn nr 1 (23)/2006
* nazwiska bohaterów zostały celowo zmienione.