Czego nie robić, by wygrać małżeństwo?
Treść
W pierwszej chwili, gdy poproszono mnie, bym napisał, "czego nie należy robić, by małżeństwo mogło się udać", pomyślałem,
że to złe postawienie sprawy. Przecież najważniejsze jest to, co się robi! A jednak po chwili zastanowienia doszedłem do wniosku, że to może być całkiem ciekawe i pożyteczne podejście. A więc do rzeczy.
Po pierwsze: nie kierować się egoizmem
Zaprzeczeniem postawy miłości (gotowość do ofiary na rzecz drugiego) jest postawa egoizmu (podporządkowywanie wszystkiego i wszystkich swej wygodzie, przyjemności czy nawet zachciankom). Wiele małżeństw nigdy nie zasmakowało cudownych owoców miłości właśnie przez obopólny egoizm. Im kto bardziej próbuje "się" urządzić w małżeństwie, tym szybciej dochodzi zwykle do wniosku, że małżeństwo mu "się" nie udało. Postawa egoizmu może być wynikiem niedorozwoju osobowości, czyli niedojrzałości, lub świadomego wyboru. Świadomy wybór, na bazie ideologii indywidualistycznych, by podporządkować wszystko i wszystkich sobie i swej wizji szczęścia, jest w gruncie rzeczy tragiczny, a skutki jego dosłownie opłakane. Odcina on bowiem człowiekowi definitywnie dostęp do jedynego źródła prawdziwego szczęścia, do miłości. Rzecz jasna uniemożliwia on przeżycie szczęścia w małżeństwie, nie mówiąc już o radościach rodzicielstwa. Przy takiej postawie logiczna jest również próba "używania" Boga do swoich celów. A głęboka, pełna pokory wiara i gotowość podjęcia krzyża jest wprost niemożliwa. W lepszej sytuacji są osoby egoistyczne "z niedojrzałości". Mają one szansę na rozwój i wzrost dojrzałości pod warunkiem, że uwierzą, iż jedyną drogą do tego szczytnego celu jest droga "pod górę", "pod prąd". (Na szczyt zawsze trzeba iść pod górę, a do źródła pod prąd). Nie ma dojrzałości bez wcześniejszego podjęcia trudu samowychowania, trudu budowy integracji wewnętrznej. Człowiek dojrzały, wewnętrznie zintegrowany jest wolny i może zadysponować sobą. Może wybrać drogę swojej życiowej miłości i wiernie (mimo trudności) kroczyć po niej do końca życia. Może osiągnąć szczęście tu, na ziemi, i... TAM.
PS Dla chcących uczciwie zerwać z egoizmem w relacji małżeńskiej podpowiadam: pytaj sam siebie, czy chciałbyś, by twoją ukochaną córeczkę mąż traktował tak, jak ty traktujesz swą żonę? Czy chciałabyś, by twój synek był tak traktowany przez żonę, jak ty traktujesz swojego męża?
Po drugie: nie igrać z uczuciami
Ostatnio spotykam się bardzo często z tragediami małżeńskimi, które zaczęły się od niewinnych zabaw, np. anonimowych flirtów przez internet. Z czasem dochodzi do zdrad i rozwodów nie tylko z winy mężczyzn, ale i przez kobiety. Właśnie dla kobiet uczucia są tak bardzo ważne i... tak często w małżeństwie niespełnione. Świat oszalał na punkcie uczuć, wmawiając, zwłaszcza kobietom, że uczucia i tylko one się w życiu liczą. Powszechnie uczucia są mylone z miłością. A przecież uczucia są z definicji zmienne. W efekcie całe rzesze młodych dziewcząt są wykorzystywane przez sprytnych "graczy" na uczuciach. Coraz liczniejsze (i to nieraz bardzo młode) żony zdradzają swych mężów. Coraz więcej jest rozwodów. Coraz więcej ludzi bez żadnej trwałej więzi bawi się seksualnie, bez dopuszczenia nawet myśli o dziecku, jedynie dla przeżyć, dla usprawiedliwienia nazywając to "miłością"... A ci wszyscy, którzy ten bałagan napędzają (bo na nim zarabiają), chciwie liczą swoje judaszowe srebrniki. Judaszowe, bo zarabiane na ludzkiej krzywdzie. Radość tak zarabiających jest przedwczesna, w ogólnym bowiem rozrachunku życiowym w "najdłuższym terminie" to po stokroć się nie opłaci. Pamiętam długą rozmowę ze znajomym (skądinąd przyzwoitym człowiekiem) tłumaczącym, że nie czyni żadnego zła, sprzedając "lekką" pornografię w swoim sklepiku. Widać łatwo zmienić poglądy, jeśli się na nich zarabia...
Podsumowując: uczucia w życiu są ważne i trzeba o nie dbać i je pielęgnować, jednak pod żadnym pozorem nie wolno poddać swego życia pod dyktat uczuć. Gdy uczucia uda się nam podporządkować rozumowi i woli, jesteśmy bezpieczni. Prawie! Albowiem kto stoi, niech baczy, by nie upadł.
Po trzecie: nie ranić
Sposobów ranienia jest nieskończenie wiele. Przeciętne małżeństwo (mimo że nieszkolone w tym względzie) ma spory repertuar "ciosów" dotkliwie raniących siebie nawzajem. Co gorsza, u niektórych małżeństw stosowanych przy każdej nadarzającej się okazji. Najłatwiej zranić drugą osobę, dotykając spraw, na które ona nie ma wpływu. Im rzecz dotyczy spraw ważniejszych i drażliwszych, tym rana boleśniejsza. Dotykanie terenów "świętości" rani najboleśniej i powoduje głębokie rozdarcie jedności małżeńskiej. Przykładem takiej świętości nietykalnej są rodzice i dom rodzinny. Zauważmy, że dziecko nie ma wpływu na to, w jakim domu mu przyszło wzrastać ani kim byli i jak żyli jego rodzice. Bez względu na to, czy pretensje współmałżonka do rodziców drugiego są uzasadnione, czy nie, atak na rodzinę, z której się wyszło, nie tylko boleśnie rani, ale niemal automatycznie ustawia przeciwko atakującemu. Tym samym żona i mąż stają do walki przeciwko sobie. Tu już nie chodzi tylko o ból. Tak rozpadają się małżeństwa. Naprawdę!
Innym przykładem może być wypominanie spraw z przeszłości. Niektóre małżeństwa zachowują się tak, jakby delektowały się wzajemnym wypominaniem dawnych win współmałżonka. Roboczo nazywam to "utratą instynktu samozachowawczego". To powoduje oczywiście, że rany nie mogą przyschnąć, zagoić się i w efekcie rozjątrzane bolą coraz bardziej.
Gdyby małżeństwa zaprzestały się ranić, instytucja rozwodów nie byłaby potrzebna.
Po czwarte: nie rozstawać się (na dłużej)
Krótkie rozstania (np. tygodniowy wyjazd do chorej matki) bywają nieraz bardzo odświeżające dla miłości małżeńskiej. Pozwalają do siebie zatęsknić i spojrzeć na siebie i na bolące nawet sprawy z pewnego dystansu, oddalenia. Dłuższe (już nawet kilkumiesięczne rozstanie) staje się śmiertelnym zagrożeniem dla jedności małżeńskiej. Chodzi między innymi o wystawiane na ciężką próbę uczucia. Zwłaszcza gdy jest to samotny wyjazd do obcego środowiska czy nawet kraju. Ileż krąży opowieści (niestety, nie zawsze zmyślonych) o pobytach w sanatorium. Ile osób, pod pretekstem podratowania zdrowia, wyjazd "na leczenie" traktuje jako czas "łowów" i przygód seksualnych. Ofiarami padają nierzadko całkiem niewinne osoby. Zauważyć można, że odwiecznie męski "zawód" myśliwego coraz skuteczniej opanowuje kobiety. Potrafią bezwzględnie w imię "prawa do szczęścia" niszczyć małżeństwa i zabierać ojca malutkim nawet dzieciom. Jednak szczytem zagrożenia są samotne długotrwałe wyjazdy zagraniczne. Cel wyjazdu bywa bardzo pozytywny, wręcz szlachetny. Zwykle chodzi o poprawę bytu rodziny, czy to bezpośrednio dzięki zarobionym pieniądzom, czy na przyszłość - przez podniesienie kwalifikacji pozwalających podjąć intratniejszą pracę. Czasem chodzi wręcz o zdobycie podstawowych środków na utrzymanie rodziny. Bez względu jednak na cel wyjazdu i najczystsze nawet intencje wyjeżdżającego długotrwała rozłąka nie służy dobru i jedności rodziny. Potwierdza to zarówno zwykła obserwacja życia, jak i prowadzone badania tego problemu.
Po piąte: nie zapominać o drobiazgach
Losy bohaterów bajkowych zależą od heroicznych czynów. Wystarczy, że szewczyk zabije smoka, by... mogli "żyć długo i szczęśliwie". Życie jednak to nie bajka. Życie składa się z drobiazgów. Kochający mąż nie musi dokonywać wielkich czynów (poza pokonaniem bestii swego egoizmu). Wystarczy, by zauważył codzienny trud żony. Przytulił ją czasem i pochwalił. Podziękował za wszystkie robione przez nią prace na rzecz domu - zarówno te, które dostrzega, jak i te, których nawet nie zauważa. Ważne, by czasem dostrzegł, że żona ładnie wygląda czy pięknie nakryła do stołu, by pocieszał ją, gdy się smuci, i cieszył jej radościami, by zatroszczył się o nią, gdy się źle czuje, np. przynosząc herbatę do łóżka. Warto zadbać dodatkowo o namacalne drobiazgi: własnoręcznie zerwany kwiatek, liścik z zapewnieniem o miłości do żony, drobny choćby prezencik bez okazji. Ot, takie drobiazgi, a zapewniam, że potrafią uczynić szczęśliwą każdą żonę.
A mąż też potrzebuje jakichś gestów? Oj, jak bardzo. Lecz też nie potrzeba żadnych cudów. Jemu wystarczy podziw w oczach żony dla jego dzielności i mądrości. Uznanie i wdzięczność za ciężką pracę na rzecz domu. No i (ważne) radosna gotowość żony do wyrażania miłości przez współżycie. (To temat ważny z mnóstwem pułapek i... ran. Wymaga on spokojnego odrębnego omówienia).
Słowem - wyrażanie wzajemnej troski i miłości przez drobiazgi jest bezcenne dla komunii małżeńskiej.
Po szóste: nie unikać rozmów
Podstawowym narzędziem budowy komunii małżeńskiej jest poprawna komunikacja. Niestety, dość powszechnie małżeństwa mają poważne kłopoty z umiejętnością rozmawiania. Owszem, umieją rozmawiać, wypominając sobie najróżniejsze winy i zgłaszając rozliczne pretensje. Jednak takie rozmowy, zamiast zbliżać, oddalają od siebie małżonków. Umiejętności dobrej rozmowy pogłębiającej więź, budującej komunię osób można się na szczęście po prostu nauczyć. Jest to sztuka trudna, lecz bezwzględnie warta opanowania. Jest to temat sam w sobie wart szerszego omówienia, podjęcia przy innej okazji. (Przyspieszony kurs w tym względzie można odbyć na dwudniowych rekolekcjach "Spotkania Małżeńskie").
Po siódme: nie odchodzić od Boga
Nie znam lepszego zabezpieczenia małżeństwa ludzi wierzących jak mocne trzymanie się Boga. Znam za to wiele historii małżeństw, które w codziennym zagonieniu najpierw ograniczyły wspólną i osobistą modlitwę, potem praktyki (Msza Święta, sakramenty), by wreszcie po trochu odrzucać kolejne niewygodne zakazy i przykazania. Potem byli "wierzącymi, ale nie praktykującymi" albo "wierzącymi w Boga, ale odcinającymi się od Kościoła". Wreszcie następowało ostateczne odejście od Kościoła pod pretekstem, że jakiś ksiądz się pogubił albo powiedział coś niestosownego (zdaniem odbiorcy) z ambony lub w konfesjonale. A potem... tak jakoś dziwnie małżeństwo zaczynało się rozpadać. Bywało nieraz, że w myśl staropolskiego powiedzenia: "jak trwoga, to do Boga", osoba porzucona, zdradzona nagle się nawracała. Czasem naprawdę szczerze i trwale, lecz zwykle to nie pomagało nawrócić się małżonkowi, który odszedł.
Wystarczyłoby posłuchać Pawłowego "niech słońce nie zachodzi nad zagniewaniem waszym" i codziennie od dnia ślubu wspólnie klęknąć do modlitwy i wypowiedzieć słowa "i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom...", a do tragedii pewnie by nie doszło.
Jacek Pulikowski
"Nasz Dziennik" 2007-01-26