Na rozstaju dróg
Treść
Na rozstaju dróg
Oglądałem niedawno zdjęcia ze ślubu moich przyjaciół. Pamiętam przygotowania, rozmowy, spojrzenia i ogień, z jakim wypowiadali słowa przysięgi. Dziś, po 8 latach małżeństwa, tylko w niewielkim stopniu przypominają tamtych zakochanych bezgranicznie w sobie młodych ludzi. Coraz częściej mówią o rozwodzie, o tym, że decyzja o wspólnym życiu była pomyłką. Robię, co mogę, żeby ich uratować. Ale przynosi to niewielki efekt, ponieważ oni sami już nie chcą ratować swojego związku. Mówią, że wszystko się skończyło.
Edmund Stachura pisał: "Cokolwiek pomiędzy ludźmi się kończy, znaczy: nigdy się nie zaczęło. Gdyby prawdziwie się zaczęło, nie skończyłoby się...". To tylko uproszczony wniosek. Ja wierzę, że ich miłość była prawdziwa. Idąc wspólną drogą, nagle znaleźli się w ciemnej dolinie. Nie przygotowali się do tej nowej sytuacji. Zapomnieli, że Pan jest z nimi także w ich ciemności (por. Ps 23). Może gdyby poszli dalej, znów zobaczyliby światło? Ufam, że tak będzie.
Psychologia taki stan nazywa kryzysem. Samo słowo "kryzys" pochodzi z języka greckiego i ma kilka znaczeń. Określa się nim "moment rozstrzygający, punkt zwrotny, moment przełomu", w medycynie zaś to "nagłe, gwałtowne przesilenie się choroby z szybkim spadkiem gorączki i ustąpieniem innych objawów chorobowych" (Słownik wyrazów obcych, Warszawa 1991, s. 477). Ciekawe jest, że w języku chińskim słowo to wyprowadzone jest od rdzenia oznaczającego szansę. Kryzys zatem to szansa - można ją wykorzystać, ale też bezpowrotnie zaprzepaścić. Najlepiej jednak tak pokierować swoim życiem, by maksymalnie zminimalizować jego skutki i w porę wypracować metody, które pomogą go przetrwać, gdy nadejdzie.
O krok dalej
Jesteśmy skłonni traktować kryzys jako koniec świata, tragedię, od której nie ma odwrotu.
A tymczasem wcale tak być nie musi. Naturalną rzeczą jest to, że świat, a my wraz z nim, jesteśmy w nieustannym ruchu. Coś, co wczoraj było stateczne, dziś już takim nie jest. Materia pozostaje - zmienia się forma. Miłość podlega ciągłej ewolucji. Wypalają się emocje, ich miejsce zajmuje codzienne zatroskanie o siebie, dzieci, dom. Dochodzą do tego zmęczenie, porażki życiowe, trzeba się złapać za bary ze swoimi wadami, cierpliwie znosić wady współmałżonka, zweryfikować zbyt idealistyczne oczekiwania. Proza życia. W niej jest zapisana silna pokusa, by w wielu sprawach sobie odpuścić. Może się też wtedy zacząć ostre pikowanie.
Kiedy trener podnosi skoczkowi poprzeczkę, to nie po to, aby go upokorzyć, ukazać mu niemoc, ale by zmobilizować go do walki, zwiększyć szansę na zwycięstwo. Na początku zawsze są porażki - wygrana przychodzi po bardzo ciężkiej pracy.
Pan Bóg pełni w życiu małżonków rolę takiego "trenera". Nie pozwala im tkwić w świecie, którego topografię doskonale znają, ale który poprzez przyzwyczajenie, stagnację zatrzymał ich w rozwoju, spetryfikował zdolność odkrywania w sobie miłości. Tymczasem ona ma tę niezwykłą własność, że aby być życiodajną, ciągle musi rozkwitać, podlegać dynamicznemu procesowi nieustannej przemiany, z drugiej zaś strony - podbudowywać ufność, która jest gwarancją stałości. "Kto żeni się czy wychodzi za mąż, pokłada zaufanie w drugim człowieku i w Bożym błogosławieństwie. Ufa sobie i współmałżonkowi, że pozostanie mu wierny. (...) Tak, jak drzewo rośnie, tak rosnąć i nabierać trwałości musi też zaufanie. Nie od razu ma ono dojrzałą postać" - pisze o. Anzelm Grün.
By węzeł nie zamienił się w pęta
W zaproszeniu ślubnym często można przeczytać, że młoda para zamierza powiedzieć sobie sakramentalne "tak". Powiedzieć komuś "tak", to znaczy całkowicie go zaakceptować. Ale "akceptować małżonka możemy tylko wtedy, gdy mówimy 'tak' również samym sobie, gdy samych siebie bezwarunkowo akceptujemy" - dodaje o. Grün. Gdy dwoje ludzi wzajemnie się aprobuje, gdy afirmuje wszystko, czym jest żona czy mąż, tworzy się przestrzeń, w której każde z nich może się przemieniać i przybliżać do obrazu, jaki przeznaczył dla nich Stwórca. Małżeńskie "tak" jest niczym klamra, która spina wszystko, co w każdym z nas jest sprzeczne.
Zachwianie tej równowagi jest podłożem kryzysów małżeńskich: może się okazać w pewnym momencie, że przestrzeń wzajemnych odniesień jest zbyt ciasna. Węzeł małżeński, w subiektywnym odczuciu, zamienia się w pęta. Różne mogą być tego przyczyny: zbytnio rozbudzone oczekiwania, początkowy idealizm, który nijak nie chce zejść do poziomu realizmu, cicha walka o dominację w związku. Powodem może też być fakt, że w tej przestrzeni pojawia się ktoś trzeci. Nie chodzi tu tylko o zdradę małżeńską - ona zawsze jest rozpaczliwą próbą ucieczki od "duszności", która może się pojawić w związku, próbą zaspokojenia swojej próżności, czy złudną nadzieją znalezienia w niej spełnienia.
Nieodcięty pień drzewa
Jednym z problemów, o którym nie mówi się albo podejmuje się go rzadko, jest problem tzw. opuszczonego gniazda. Często dzieci, wchodząc w związki, nie są w stanie emocjonalnie odciąć się od rodziców. Nie jest to reguła, ale bardzo często nie doszłoby do rozpadu małżeństwa, gdyby w odpowiednim momencie nie wtrącili się do niego rodzice męża czy żony. Rzadko taka reakcja jest bezstronna, zwykle rodzice popierają własne dziecko i stają po jego stronie. Tak zwane dobre rady, podsuwanie gotowych "sprawdzonych" rozwiązań, podsycanie sporu, zamiast gasić płomień, jeszcze bardziej go rozpalają.
Zbyt małą wagę w katechezie przedmałżeńskiej przykłada się do słów Chrystusa zawartą w Księdze Rodzaju: "Dlatego opuści człowiek ojca i matkę i złączy się ze swoją żoną, i będą oboje jednym ciałem. A tak już nie są dwoje, lecz jedno ciało. Co więc Bóg złączy, człowiek niech nie rozdziela" (Mt 19, 4-6). Proces wychowania dziecka powinien zmierzać ku temu jednemu celowi: ma je przygotować do opuszczenia domu i życiowej samodzielności. Rodzice nie wychowują dziecka dla siebie - jeżeli tak jest, jest to miłość głęboko raniąca (w sytuacji gdy przybywa jedynaków, ryzyko takich zachowań jest dziś stosunkowo duże). Wiele małżeństw się rozpadło, ponieważ mąż nie przestał być ukochanym synkiem swojej mamusi, nie opuścił jej zewnętrznie ani wewnętrznie. U matki szuka rady, z nią nieustannie porównuje swoją wybrankę. Jak długo żona nie jest dla męża tą jedyną, najważniejszą i najbliższą osobą, tak długo nie będzie się czuła bezpiecznie w relacji małżeńskiej - zawsze będzie tą "drugą". Przyjdzie moment, że nie wytrzyma presji i może zdecydować się, by odejść. Oczywiście może dojść też do sytuacji odwrotnej: jeśli żona nie opuści ojca, nie jest otwarta na męża jako partnera, nie będzie w stanie do końca mu zaufać. Jeżeli żyje w zbyt silnej symbiozie z matką, to mąż ma w istocie... dwie żony! Jak podkreślają psychologowie, uniezależnienie się od rodziców dotyka nie tylko relacji osobowej. Chodzi również o mentalne oderwanie się od wyniesionych z domu wzorców życia. Bardzo destrukcyjne jest uzależnienie finansowe od teściów - zdarza się, że czują się oni ofiarodawcami, uzurpując sobie prawo do ingerowania w sprawy ich dzieci. I tak błędne koło się zamyka.
Świadomość toksyczności wspomnianych relacji jest bardzo żywa w naszej tradycji. I tak symbolem odcięcia się od domu są tzw. oczepiny. Rytuał zaczyna się o północy (pora kończącego się starego dnia i początku nowego). Panna młoda zdejmuje welon i zamienia go na czepiec, który jest znakiem przejęcia obowiązków żony i gospodyni. W niektórych landach w Niemczech jeszcze do niedawna można było spotkać zwyczaj, wedle którego młodzi małżonkowie musieli razem przeciąć pień drzewa, by w ten sposób zasygnalizować, iż stare więzy zostały przerwane i od tego momentu zaczął się nowy rozdział ich życia.
Dobry gniew
"Gniewajcie się, a nie grzeszcie: niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce! Ani nie dawajcie miejsca diabłu" (Ef 4, 26-27). Na pierwszy rzut oka mogą dziwić te słowa. Gniewajcie się?... Przecież gniew to jeden z grzechów głównych. Jak można gniewać się i zarazem nie grzeszyć? Dlaczego Biblia nakazuje gniew?
Warto dokładnie przeanalizować ten tekst, ponieważ jego wymowa może okazać się kluczowa w rozwiązaniu wielu małżeńskich napięć. Naturalną rzeczą jest, że ludzie się różnią. Każdy niesie w sobie inny bagaż doświadczeń, inne temperamenty, przyzwyczajenia. Nic dziwnego, że czasem "iskrzy". Błędem jest unikanie rozmów na trudne tematy, tłumienie w sobie niezadowolenia, przykrywanie prawdy zdawkowym "jakoś to będzie", a "miłość wszystko wybaczy". Wybaczy - tylko że aby to mogło się stać, najpierw musi zostać wyznana wina. Nadchodzi moment, że wszystko wybucha. Im dłużej były tłumione negatywne uczucia, z tym większym impetem teraz dochodzą do głosu. Na tym etapie zwykle trudno jest zapanować nad wybuchem emocji. Może on, niczym fala uderzeniowa, zmieść wszystko, co do tej pory małżonkowie z takim trudem budowali. Pozostaną gruzy. Dlatego tak ważne jest, by reagować dużo wcześniej, wtedy, gdy jest na to stosowny czas. Tego właśnie dotyczy Pawłowe napomnienie: "gniewajcie się", tzn. mówcie sobie prawdę, nawet wtedy, gdy okazuje się ciężka jak ołów, gdy powstanie ryzyko, że druga strona dialogu wewnętrznie się wzburzy, albo gdy trzeba sięgnąć po jej bardzo intymną odsłonę i ukazać swoje najskrytsze pokładły świadomości. Ona jest warta tej ceny. Słowa: "nie grzeszcie", to przestroga, by wymianie zdań nie towarzyszyła nienawiść, by każde słowo było powodowane troską i miłością. Ale to nie wszystko. "Niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce", tj. nawet kiedy zaboli, zrodzi się bunt, koniec dnia niech będzie umowną granicą pojednania. Dlaczego? Aby "nie dać miejsca diabłu" - nie pozwolić, by złość zapiekła się, zamieniła w nienawiść, przedłużyła na kolejne ciche dni. Warto potem, gdy opadną emocje, na spokojnie wrócić do problemu i omówić sporną kwestię do końca.
Fakt, że dochodzi do konfliktu, a wymiana słów przybiera ostrzejsze kształty, to jeszcze nie dramat. Wielką, niszczącą siłę ma zawziętość, upór, szukanie za wszelką cenę swoich racji, chęć dominacji i pragnienie postawienia na swoim. One potrafią zamienić małżeństwo w rumowisko. Rodzina, aby móc się prawidłowo rozwijać, wydawać błogosławione owoce, musi być przestrzenią, gdzie obecność Boga manifestuje się w tajemnicy miłosierdzia. Nie ma innej drogi. Łaska sakramentu uzdalnia małżonków do podjęcia takiej postawy, warto, by małżonkowie mieli tego świadomość.
Małżeńskie "ciemne doliny" i rozdroża miłości to elementy jej wzrostu. Nie trzeba się ich bać. Trzeba tylko mądrze je podjąć, wspólnie pokonać trudności. I co najważniejsze: pamiętać, że Pan jest blisko. Skoro tak ściśle włączył się we wspólnotę małżeńską, w chwilach trudności mogą na Niego liczyć.
Ks. Paweł Siedlanowski
Nasz Dziennik