W Sopocie stanie pomnik Żołnierzy Wyklętych
Treść
Oficerowie i żołnierze Wojska Polskiego, Armii Krajowej i innych formacji, którzy w okresie okupacji sowieckiej i niemieckiej walczyli o niepodległy byt państwa polskiego, w roku 1944 i na początku 1945 musieli sobie odpowiedzieć na zasadnicze pytanie: bić się czy się nie bić?
Z jednej strony, Niemcy opuszczali Polskę, co budziło zrozumiałą radość, zwłaszcza na Pomorzu, Śląsku czy w Wielkopolsce, gdzie ich zbrodnie na polskiej ludności, nazywane "oczyszczaniem gruntu" (po wcieleniu tych ziem do Rzeszy), budziły grozę. Z drugiej strony, na początku stycznia 1944 r. armia sowiecka wkroczyła w legalne granice Rzeczypospolitej. Ku zdumieniu i przerażeniu Kresowiaków okazało się, że nadal obowiązują pakty Stalina z Hitlerem z sierpnia i września 1939 r., teraz już pod kuratelą aliantów! Że "sojusznicy naszych aliantów" nie są bynajmniej naszymi sojusznikami. Że są wrogo nastawieni do rządu RP i do Polskiego Państwa Podziemnego. Że zwożą do Polski podejrzaną żulię - ni to Polaków, ni to Rosjan: aparatczyków, enkawudzistów i propagandzistów moskiewskiego chowu, którzy na pół po polsku, na pół po rosyjsku bełkoczą o Polsce "ludowej" i "demokratycznej". Dokładnie tak samo jak w roku 1920, gdy bolszewicy przywieźli do Polski swój "rząd", tylko że teraz obowiązuje inny język. Już się nie mówi o "trupie Polski", o "światowej rewolucji" i o "republice rad". Teraz mówi się o "demokracji", która jest "wyzwoleniem od reakcji", czyli od wolnej Polski...
Bić się czy się nie bić?
Zagrabione Polsce jesienią 1939 r. ziemie, zajęte od lata 1941 r. przez Niemców, Sowieci uważali za swoje. Co więcej, od razu zaprowadzili tam terror. Nie pytając Polaków o zdanie, traktowali ich jak obywateli sowieckich, a młodych Polaków wcielali na siłę do swej armii. Odbywały się na nich prawdziwe "polowania" z udziałem NKWD.
Nie lepiej było za "linią Curzona", gdzie Sowieci celebrowali ustanowienie "rządu" ułożonego w Moskwie przez Stalina, choć mieliśmy legalny, uznawany przez cały cywilizowany świat rząd RP, wówczas na uchodźstwie.
Bić się czy się nie bić? Pozostanie w warunkach konspiracyjnych było dla oddziałów zbrojnych, zwłaszcza dla Armii Krajowej, o wiele trudniejsze niż "za Niemca". Chodzi o to, że wraz z wkraczaniem armii sowieckiej na kolejne polskie tereny miejscowe formacje dekonspirowały się zgodnie z założeniami operacji "Burza", która miała być ogólnonarodowym powstaniem. Pod pretekstem "oczyszczania zaplecza frontu" silne jednostki NKWD śledziły i atakowały polskich partyzantów pozostających jeszcze w swych leśnych bazach. W styczniu 1945 r. ostatni dowódca AK gen. Leopold Okulicki "Niedźwiadek" rozwiązał Armię Krajową. Chciał w ten sposób "rozładować" lasy, by nie narażać żołnierzy AK wiernych przysiędze na śmierć w otwartych starciach z Sowietami. Jego ostatni rozkaz nie dał jednak jasnej odpowiedzi na pytanie, co dalej robić. Generał Okulicki wyraźnie w nim mówił, że "Polska, według rosyjskiej recepty, nie jest tą Polską, o którą bijemy się szósty rok z Niemcami, dla której popłynęło morze krwi polskiej i przecierpiało ogrom męki i zniszczenie kraju". Wyraźnie wskazywał więc na potrzebę dalszej walki, choć nie mówił, jaką formę powinna ona przybrać. Zwalniał oficerów i żołnierzy z przysięgi, a jednocześnie wzywał ich: "Dalszą swą pracę i działalność prowadźcie w duchu odzyskania pełnej niepodległości państwa i ochrony ludności polskiej przed zagładą (...). W tym działaniu każdy z was musi być dla siebie dowódcą". Czy ta "praca i działalność" to także walka z nowym okupantem? Sami musieli sobie odpowiedzieć na to pytanie.
Nie tracić nadziei
Choć zwolnieni z przysięgi złożonej w warunkach okupacji, mieli jednak dalej walczyć o niepodległy byt Polski. Jedni postawili na legalną działalność polityczną, zwłaszcza w strukturach PSL. Inni postanowili przeczekać najtrudniejszy czas, licząc na polityczne rozwiązania dla całej Europy Środkowowschodniej, która znalazła się pod sowieckim butem. Przecież alianci nie mogli nas sprzedać! Jeszcze inni uznali, że nawet jeśli ta sytuacja się zmieni, to mogą nastąpić nieodwracalne zmiany związane z działalnością pacyfikacyjną i represyjną prowadzoną przez formacje sowieckie oraz tworzące się ich "polskie" odpowiedniki takie jak UB czy KBW. Postanowili więc pozostać w lesie i prowadzić ograniczoną działalność zbrojną. Właściwie trudno nawet mówić o działalności zbrojnej. Oficerowie i żołnierze powojennej antykomunistycznej konspiracji zbrojnej prowadzili działalność o charakterze bardziej propagandowym niż zbrojnym. Przecież nie mogli występować ani przeciwko jednostkom sowieckim, ani przeciwko KBW w otwartym polu. Zresztą, jeśli chodzi o żołnierzy wojska "ludowego" i o większość milicjantów w tych czasach, to byli przecież także nasi chłopcy, koledzy tych z partyzantki antykomunistycznej. Nie było w Polsce wojny domowej. Żołnierze wojska "ludowego" czekali tylko, by coś się zmieniło. W ciągu kilku godzin rozprawiliby się z "popami", czyli sowieckimi oficerami i aparatczykami, "pełniącymi obowiązki Polaków" (POP) - jak to sformułował polski wywiad. Sam Stalin powiedział swoim lokajom z PPR na jesieni 1944 r., że warunkiem ich rządów jest obecność armii sowieckiej na terenie Polski. "Gdy nas nie będzie, wystrzelają was jak kuropatwy"...
Nie było więc wojny domowej, była prewencja i propaganda. W roku 1946 oddziały antykomunistyczne przygotowywały ludzi do "referendum ludowego" i do "wyborów". Pokazywały się w różnych miejscach, by wlać otuchę w serca Polaków, wiarę w to, że nie wszystko jeszcze stracone, że Sowiety i ich kolaboranci nie są omnipotentni. Nikt nie myślał o tym, że zarówno referendum, jak i wybory zostaną sfałszowane. Trzeba było nadziei wbrew temu, co się na co dzień widziało.
Kary za kolaborację
Oddziały podziemne rozbrajały posterunki milicji bardziej dla pokazania swych możliwości niż po to, by atakować milicjantów. Wymierzały kary chłosty (np. wyciorem karabinowym na goły tyłek) szczególnie gorliwym "działaczom" PPR. Nakazywały zjedzenie nienawistnej, czerwonej, moskiewskiej legitymacji partyjnej. Nie było litości dla funkcjonariuszy NKWD, UB, sowieckich pomocników UB, konfidentów i donosicieli, którzy przez swą działalność narażali ludzi, dekonspirowali osoby związane z podziemiem. Takich likwidowano, wychodząc z założenia, że są oni przedstawicielami policji politycznej obcego państwa zniewalającego Polskę.
Zdarzało się, że żołnierze i oficerowie podziemia dawali się "werbować" do wojska "ludowego" czy nawet do UB, by przeniknąć zamiary wroga, by osłabić skuteczność jego represyjnych działań wobec Polaków. Czasami po prostu po to, by wyprowadzić grupę milicjantów czy żołnierzy do oddziału leśnego lub po to, by przygotować skuteczny atak na więzienie przepełnione żołnierzami AK i innych formacji niepodległościowych.
Wierni do końca
Po latach nazwano ich "żołnierzami wyklętymi". Czy to dobre określenie? Może lepiej mówić o żołnierzach zawsze wiernych, wiernych do końca? Takich, którzy nie utracili wiary w niepodległą Polskę, których nie zwiodły oszukańcze, propagandowe hasła sowieckie. Umierali w walce - co było dla nich szczęśliwym rozwiązaniem - albo po długich udrękach, po torturach w kaźniach NKWD-UB czy Informacji Wojskowej, po haniebnych "procesach", gdzie bohaterom Polskiego Państwa Podziemnego zarzucano kolaborację z Niemcami i niepopełnione zbrodnie. A potem szubienica (jak generał "Nil") albo katyński strzał w tył głowy (jak większość skazanych przed komunistycznymi "sądami"), albo salwa na wprost poprzedzona haniebnym okrzykiem: "Po zdrajcach narodu polskiego, ognia!". Jak bardzo ten okrzyk ich bolał, skoro 17-letnia sanitariuszka zdobyła się na to, by po tych słowach wykrzyczeć w ostatnich sekundach swego życia: "Niech żyje Polska!".
Bezkarni
Jest rok 2007, a w wolnej Polsce ciągle jeszcze można bezkarnie znieważać bohaterów tamtej tragicznej walki. Kiedy Sejm RP przyjął uroczystą uchwałę w sprawie uczczenia majora Zygmunta Szendzielarza "Łupaszki" oraz innych bohaterów II konspiracji niepodległościowej, gazeta "Trybuna" skwitowała to krótkim tytułem: "Ich krwawy idol!". Tak jeszcze dziś można pisać. W Polsce i po polsku! Stylistyka i "poetyka" jak w polskojęzycznych gadzinówkach, sowieckich "Czerwonych Sztandarach" lat 1939-1941, gdzie zdrajcy Narodu Polskiego w warunkach okupacji zarabiali na sowiecki jurgielt i powojenną karierę haniebnymi tekstami wyrażającymi radość z upadku Rzeczypospolitej i z bolszewickich rządów. Wmawiają nam dziś w swoich gazetach byli aparatczycy i bezpieczniacy oraz ich dzieci i wnuki, że po wojnie toczyła się wojna domowa o "wizję Polski" i oni tę wojnę wygrali! Wmawiają nam, że stosunek do oficerów i żołnierzy antykomunistycznej konspiracji zbrojnej wynika z poglądów. Oni, jako "lewica", uznają ich ciągle za bandytów, którzy nie docenili "historycznych zmian". Nie tak wyglądała linia podziału! Nie prawica i lewica, lecz Polska wolna i Polska kolaborancka, skundlona! O wolną Polskę walczyła zarówno prawica, jak i lewica. Wybitny działacz PPS Kazimierz Pużak, sądzony najpierw w Moskwie, potem przez sąd "polski", został zamęczony w więzieniu w Rawiczu. Co wspólnego z nim mogła mieć ta psiarnia nazywająca się "polską lewicą", która w "sejmie" oklaskiwała Bieruta aż do omdlenia rąk, a ćwierć wieku później głosowała za wpisaniem do konstytucji PRL wiecznej podległości Sowietom? Żadna etykieta polityczna nie jest w stanie zamaskować zaprzaństwa i zdrady. Rzecz w tym, byśmy w końcu zaczęli używać właściwego języka do opisu tego, co się w Polsce po wojnie działo.
Pomnik w Sopocie
Dziwią się niektórzy, że pomnik Żołnierzy Wyklętych stanie w Sopocie. Dlaczego w Sopocie? A dlaczego nie w Sopocie? - można by natychmiast odpowiedzieć pytaniem na pytanie. Każde miejsce w Polsce jest dobre na taki pomnik. Po wojnie w Sopocie i w całym Trójmieście gromadzili się działacze polityczni i konspiratorzy z głębi kraju zagrożeni aresztowaniem przez UB. Na nowym terenie łatwiej było się ukryć, przeczekać. Tu mieli swoje dowództwo żołnierze wileńskiej AK, którzy pod komendą majora "Łupaszki" prowadzili w roku 1946 kampanię propagandową i prewencyjną na Pomorzu. Tu ma swój kamienny obelisk bohaterska sanitariuszka "Inka". Tu mieszka wielu żołnierzy i konspiratorów z Wileńszczyzny i Nowogródczyzny ekspatriowanych po wojnie na zachód.
Idea pomnika powstała w kręgu organizatorów rajdów IPN szlakiem żołnierzy majora "Łupaszki" na Pomorzu. Pomysłodawcą pomnika jest poseł Leszek Dobrzyński, który już uczestniczył w rajdzie. Jest wiele miejsc bitew i dramatycznych wydarzeń z udziałem żołnierzy podziemia antykomunistycznego, które już zostały upamiętnione. Tych miejsc przybywa. Ciągle brak jednak symbolicznego miejsca pamięci obejmującego wszystkich żołnierzy wyklętych. Może takim miejscem stanie się Sopot? Tym bardziej że pomnik nie stanie na peryferiach miasta, lecz w samym jego sercu: na placu przed kościołem garnizonowym św. Jerzego, tuż przy znanym w całym kraju deptaku prowadzącym na sopockie molo.
Do zespołu roboczego, który zajmuje się realizacją pomnika, należą, poza posłem Dobrzyńskim, poseł Stanisław Pięta oraz historycy IPN z Gdańska i z Warszawy. Do Komitetu Honorowego zaproszono prezesa Światowego Związku Żołnierzy AK Czesława Cywińskiego, prezesa Związku Żołnierzy NSZ Bogdana Szuckiego, prezesa IPN dr. hab. Janusza Kurtykę, dyrektora Urzędu ds. Kombatantów Janusza Krupskiego oraz prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego.
"Amerykańska" forma
Punktem wyjścia do kompozycji pomnika jest zdjęcie przedstawiające majora "Łupaszkę" z czterema dowódcami jego szwadronów wykonane w 1945 r. w Białostockiem. Można je uznać za zdjęcie symboliczne; tym bardziej że jest ono już dobrze znane i kojarzone z podziemiem antykomunistycznym. Może przez pomnik stanie się ikoną całego polskiego antysowieckiego podziemia? Sam mjr "Łupaszko" był jednym z najbardziej znanych i skutecznych dowódców tego okresu w Polsce. Głównym elementem pomnika będzie więc pięć figur żołnierzy naturalnej wielkości, wykonanych z metalu. Jest to zarazem świadome nawiązanie do pomnika żołnierzy amerykańskich walczących podczas II wojny światowej, przedstawiającego grupę żołnierzy stawiających sztandar na wyspie Iwo Jima. Kompozycja będzie też zawierać nazwiska dowódców polskiego podziemia niepodległościowego. Skoro niemożliwe jest upamiętnienie wszystkich żołnierzy, to trzeba choćby przez nazwiska i pseudonimy dowódców złożyć im hołd. Zresztą, ci, którzy przeżyli, do dziś mówią z dumą: byłem u "Ognia", byłem u "Zapory", byłem u "Orlika"...
Dzięki pracy historyków IPN nad "Atlasem podziemia niepodległościowego 1944-1956" udało się ustalić nazwiska dowódców partyzanckich tego czasu (ponad 1100!) oraz sieci konspiracyjnych z całej Polski.
Wspólne dzieło
Inicjatorzy budowy pomnika pragną, by był on wspólnym dziełem. Nie chodzi o to, by znaleźć bogatego sponsora, lecz o to, by Polak mógł powiedzieć: to także mój pomnik. Czarna legenda "bandytów", którą budowały pracowicie przez kilkadziesiąt lat bezpieka i propaganda komunistyczna, przynosi ciągle zatruty plon w postaci niezrozumienia powojennej walki, uznawania jej za "bezsensowną", traktowania jak "walki bratobójczej", "wojny domowej" etc. Dwa tygodnie temu na przeglądzie teatralnym w Gdyni pokazano sztukę Tadeusza Różewicza "Do piachu" - najbardziej plugawy, znieważający powojenne podziemie tekst, jaki kiedykolwiek czytałem. Do tego szczególnie niebezpieczny, bo autor jest powszechnie znany. Reakcji mediów nie było... Mam nadzieję, że udział w budowie pomnika pozwoli nam na to, co w sprawie jest najważniejsze: na refleksję o tragedii tych naszych dziewcząt i chłopców, którzy w warunkach sowieckiej okupacji nie wahali się rzucić swojego życia losu na stos...
Piotr Szubarczyk
IPN Gdańsk
"Nasz Dziennik" 2007-06-02