Sprawiedliwość względem Stwórcy
Treść
Małżeństwo
Małżeństwo a nierozerwalność
Cały tok rozważań zawarty w poprzednich rozdziałach ze ścisłą wewnętrzną koniecznością prowadzi do uznania zasady monogamii (jednożeństwa) i nierozerwalności związku małżeńskiego. Podstawą ostateczną, a zarazem pierwszym źródłem tej zasady, jest norma personalistyczna sformułowana i wyjaśniona w rozdziale I. Jeżeli osoba x żadną miarą nie może być dla osoby y przedmiotem użycia, tylko przedmiotem (a raczej współ-podmiotem) miłości, potrzeba zatem odpowiednich ram dla związku mężczyzny i kobiety, w którym pełne współżycie seksualne realizuje się tak, że równocześnie jest zabezpieczone trwałe zjednoczenie osób wchodzących w ów związek. Wiadomo, że związek taki nazywa się małżeństwem. Próby innego rozwiązania problemu małżeństwa – poza ścisłą monogamią (w czym już zawiera się nierozerwalność) – są niezgodne z normą personalistyczną, nie dorastają do jej ścisłych wymagań. Osoba zostaje wówczas postawiona w sytuacji przedmiotu użycia dla drugiej osoby, w sytuacji takiej zostaje postawiona zwłaszcza kobieta (x) w stosunku do mężczyzny (y). Tak dzieje się w wypadku poligynii, o której zwykle myślimy mówiąc o poligamii (poly-gamia – wielożeństwo). Wiadomo jednak, że spotykamy się dziejach ludzkości również z wypadkami poliandrii (poly-andria – związek jednej kobiety z wielu mężczyznami); wielożeństwo idzie wówczas w przeciwnym kierunku
Problem małżeństwa ujmujemy tu przede wszystkim ze względu na z a s a d ę m i ł o w a n i a
o s o b y (“norma personalistyczna”), czyli traktowania jej w sposób odpowiadający temu bytowi, jakim osoba jest. Zasada ta godzi się w pełni tylko z monogamią i nierozerwalnością małżeństwa, a sprzeciwia się zasadniczo wszelkim formom poligamii, tj. zarówno poligynii, jak i poliandrii; sprzeciwia się również zasadzie rozerwalności małżeństwa. Merytorycznie bowiem biorąc, we wszystkich tych wypadkach osoba zostaje postawiona w sytuacji przedmiotu użycia dla drugiej osoby. Wobec tego samo małżeństwo jest tylko (a w każdym razie przede wszystkim) taką instytucją, w ramach której realizuje się używanie seksualne mężczyzny i kobiety, ale nie realizuje się trwałe zjednoczenie osób oparte na wzajemnej afirmacji wartości osoby. Takie bowiem zjednoczenie musi być trwałe, musi trwać tak długo, jak długo trwa w relacji do jednej z tych osób druga. Chodzi tu nie o jej trwanie duchowe, to bowiem jest ponad-doczesne, ale o trwanie w ciele, które się kończy ze śmiercią.
Dlaczego o to trwanie chodzi? Dlatego, że małżeństwo jest nie tylko duchowym związkiem osób, ale także cielesnym i ziemskim. Zgodnie z odpowiedzią, jakiej udzielił Chrystus saduceuszom (Mt 19, 3-9) pytającym o los małżeństwa po zmartwychwstaniu ciał – co jest oczywiście przedmiotem wiary – nie będą wówczas ludzie, żyjący ponownie w ciałach (uwielbionych), “ani się żenić, ani za mąż wychodzić”. Małżeństwo jest ściśle związane z cielesną i ziemską egzystencją człowieka. Tym się tłumaczy jego naturalne rozwiązanie przez śmierć jednego ze współmałżonków. Drugi jest wówczas wolny i może zawrzeć ponownie małżeństwo z inną osobą. W prawie nazywa się to bigamia succesiva – tę nazywa się w języku potocznym krótko bigamią – jest to związek małżeński z nową osobą przy równocześnie istniejącym małżeństwie z jakąś osobą dawniej poślubioną. Jakkolwiek drugie małżeństwo po śmierci współmałżonka jest uzasadnione i dozwolone, to jednak ze wszech miar godne pochwały jest pozostawanie w stanie wdowieństwa, w ten sposób bowiem wyraża się m.in. lepiej zjednoczenie z tą osobą, która odeszła przez śmierć. Wszak sama wartość osoby nie przemija, a zjednoczenie duchowe z nią może i winno trwać nadal, również wówczas, kiedy ustało zjednoczenie cielesne. W Ewangelii, a zwłaszcza w listach św. Pawła, czytamy nieraz o pochwale wdowieństwa i bezwzględnego jednożeństwa.
W ogóle w nauczaniu Jezusa Chrystusa sprawa monogamii i nierozerwalności małżeństwa została postawiona stanowczo i definitywnie. Chrystus miał przed oczyma fakt pierwotnego ustanowienia małżeństwa przez Stwórcę, małżeństwa o charakterze ściśle monogamicznym (Rdz 1, 27; 2, 24) i nierozerwalnym (“Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozłącza”) i do niego odwoływał się stale. W tradycjach bowiem Jego bezpośrednich słuchaczy, Izraelitów żyła pamięć poligamii patriarchów oraz wielkich przywódców narodu i królów (np. Dawida, Salomona), podobnie jak pomięć wprowadzonego przez Mojżesza tzw. listu rozwodowego, dopuszczającego w pewnych warunkach rozerwanie małżeństwa zawartego prawnie. Otóż Chrystus stanowczo przeciwstawił się tym tradycjom obyczajowym, akcentując pierwotne ustanowienie małżeństwa, pierwotną myśl Stwórcy z nim związaną (“[...] ale od początku nie było tak”). Ta myśl, idea małżeństwa monogamicznego żyjąca w myśli i woli Stwórcy, została wypaczona także wśród “narodu wybranego”. Poligamię patriarchów tłumaczy się często wolą posiadania licznego potomstwa, w ten sposób wzgląd na prokreację jako obiektywny cel małżeństwa usprawiedliwiałby wielożeństwo w ramach Starego Zakonu, analogicznie usprawiedliwiałby też wielożeństwo wszędzie tam, gdzie miało ono służyć temu samemu celowi. Równocześnie jednak księgi Starego Testamentu dostarczają dosyć dowodów na to, że wielożeństwo (poligynia) w praktyce przyczynia się do traktowania kobiety przez mężczyznę jako przedmiotu użycia, w rezultacie do jej upośledzenia oraz do obniżenia poziomu moralności samego mężczyzny; wskazują na to np. dzieje Salomona.
Usunięcie poligamii i przywrócenie monogamii oraz nierozerwalności małżeństwa pozostaje w najściślejszym związku z przykazaniem miłości rozumianym tak, jak je tu od początku rozumiemy – jako norma personalistyczna. Skoro całe obcowanie i współżycie osób różnej płci ma dorastać do wymagań tej normy, zatem musi ono kształtować się według i wokół zasady monogamii i nierozerwalności, “wokół” o tyle, że zasada ta rzuca światło na wiele innych szczegółów związanych ze współistnieniem i obcowaniem mężczyzny i kobiety. (Przykazanie miłości, tak jak zawiera się ono w Ewangelii, to więcej niż sama “norma personalistyczna”, tkwi w nim równocześnie podstawowe prawo całego porządku nadprzyrodzonego, nadprzyrodzonego odniesienia do Boga i ludzi. Niemniej “norma personalistyczna” tkwi w nim z całą pewnością, jest to jakby naturalna zawartość przykazania miłości, ta treść, którą pojmujemy również bez wiary, samym tylko rozumem. Dodajmy, że stanowi ona również warunek rozumienia i realizowania pełnej, czyli nadprzyrodzonej, treści przykazania miłości).
Z wymogami normy personalistycznej kłóci się poligamia, a także rozerwalność prawnie zawartego małżeństwa (tzw. rozwód), który zresztą w praktyce prowadzi do poligamii. Rzeczy te – zwłaszcza jako wyraz potraktowania osoby drugiej płci jako “przedmiotu reprezentującego tylko wartość seksualną” oraz potraktowania małżeństwa jako instytucji opartej na tej tylko wartości i jej tylko służącej, a nie służącej osobowemu zjednoczeniu osób – idą z sobą w parze.
Człowiek jest istotą, która ma zdolność myślenia pojęciowego, a w związku z tym zdolność kierowania się zasadami ogólnymi. W świetle tych zasad, tj. trzymając się konsekwentnie normy personalistycznej, trzeba przyjąć, że w wypadkach, w których wspólne życie małżonków z jakichś prawdziwie poważnych przyczyn (zwłaszcza z przyczyny zdrady małżeńskiej) staje się niemożliwe, istnieje tylko możliwość separacji, czyli rozdzielenia małżonków bez zrywania samego małżeństwa. Oczywiście i separacja jest złem (“koniecznym”) z punktu widzenia istoty małżeństwa, które powinno być trwałą jednością mężczyzny i kobiety. Niemniej w tym złu nie zawiera się przekreślenie samej zasady personalistycznej: żadna z osób, a zwłaszcza kobieta, nie zostaje postawiona zasadniczo w pozycji przedmiotu użycia dla drugiej. Byłoby tak natomiast, gdyby pomimo faktu, że przynależała ona po małżeńsku do drugiej osoby (w ramach ważnie zawartego małżeństwa), ta druga osoba mogła ją porzucić, łącząc się za jej życia po małżeńsku z inną. Gdy natomiast tylko odstępują od współżycia małżeńskiego oraz od całej małżeńsko-rodzinnej wspólnoty życia nie łącząc się małżeństwem z innymi osobami, wówczas sam porządek osobowy nie jest w niczym naruszony. Osoba nie zostaje zepchnięta do rangi przedmiotu użycia, małżeństwo zaś zachowuje charakter instytucji służącej osobowemu zjednoczeniu mężczyzny i kobiety, a nie tylko ich współżyciu seksualnemu.
Musimy przyjąć, że mężczyzna i kobieta współżyjąc z sobą po małżeńsku jednoczą się jako osoby, a zatem zjednoczenie to trwa tak długo, jak długo te osoby żyją. Nie możemy natomiast przyjąć, że zjednoczenie to trwa tak długo tylko, jak długo same osoby tego chcą, to bowiem właśnie sprzeciwiałoby się normie personalistycznej: norma ta bierze bowiem za podstawę osobę jako byt. Z tego punktu widzenia mężczyzna i kobieta, którzy w ramach ważnie zawartego małżeństwa współżyli z sobą po małżeńsku, obiektywnie są zjednoczeni z sobą w sposób nierozrywalny inaczej jak tylko przez śmierć jednego z nich. I niczego nie zmienia w tym ta okoliczność, że z biegiem czasu któreś z nich lub nawet oboje przestają tego chcieć, nie może to żadną miarą znieść faktu, że są obiektywnie zjednoczeni z sobą jako mąż i żona. Może jednemu z nich lub też obojgu zabraknąć subiektywnego pokrycia dla tego zjednoczenia, może nawet wyrosnąć taki stan subiektywny, który się temu zjednoczeniu psychologicznie lub psycho-fizjologicznie sprzeciwia. Stan taki tłumaczy ich rozdzielenie “od łoża i stołu” (to właśnie jest separacja), ale nie może unicestwić faktu, że są obiektywnie zjednoczeni, i to jako małżonkowie. Trwałego, dozgonnego utrzymania tego zjednoczenia domaga się właśnie norma personalistyczna, która stoi ponad wolą i ponad decyzją każdej z zainteresowanych osób. Inne postawienie tej sprawy stawiałoby osobę merytorycznie w pozycji przedmiotu “używania”, co równa się zniweczeniu obiektywnego porządku miłości, w którym afirmuje się ponad-użytkową wartość osoby.
Porządek ten natomiast zawiera się w zasadzie ścisłej monogamii, która utożsamia się z nierozerwalnością ważnie zawartego małżeństwa. Jest to zasada trudna, ale równocześnie nieodzowna, jeśli współżycie osób różnej płci (a pośrednio i całe życie ludzkie, które przecież w ogromnej mierze opiera się na tym współżyciu) ma stać na poziomie osoby i mieścić się w wymiarach miłości. Chodzi tu oczywiście o miłość w jej pełnym obiektywnym znaczeniu, o miłość jako cnotę, a nie tylko w znaczeniu psychologiczno-subiektywnym. Trudność zawarta w zasadzie monogamii i nierozerwalności małżeństwa pochodzi stąd, że “miłość” bywa rozumiana i realizowana zbyt wyłącznie w tym drugim znaczeniu, a nie dosyć w znaczeniu pierwszym. Zasada monogamii i nierozerwalności małżeństwa zmusza do integracji miłości (por. rozdział poświęcony analizie miłości, zwłaszcza jego część trzecią). Bez niej małżeństwo jest olbrzymim ryzykiem. Mężczyzna i kobieta, których miłość gruntownie nie dojrzała, nie skrystalizowała się jako pełnowartościowe zjednoczenie osób, nie powinni zawierać małżeństwa, nie są bowiem przygotowani do tej próby życiowej, jaką ono stanowi. Nie tyle zresztą chodzi o to, aby w chwili zawierania małżeństwa ich miłość była już ostatecznie dojrzała, ile o to, aby była ona dojrzała do dalszego dojrzewania w ramach małżeństwa i przez małżeństwo.
Nie sposób bowiem zrezygnować z tego dobra, jakim jest monogamia i nierozerwalność, i to nie tylko ze stanowiska nadprzyrodzonego, z pozycji wiary, ale również ze stanowiska rozumowego, ludzkiego. Chodzi wszakże o prymat wartości osoby nad samą wartością sexus oraz o realizację miłości w dziedzinie, w której łatwo może ją wyprzeć utylitarystyczna “zasada użyteczności”, w niej zaś kryje się afirmacja postawy użycia skierowanej do drugiej osoby. Ścisła monogamia jest wykładnikiem porządku osobowego.
Wartość instytucji
Rozważania powyższe przygotowały nas do zrozumienia wartości instytucji małżeństwa. Małżeństwa bowiem nie można rozumieć jako samego faktu współżycia płciowego jakiejś pary ludzkiej, mężczyzny i kobiety, ale musimy widzieć w nim instytucję. Jakkolwiek nie ulega wątpliwości, że o instytucji tej decyduje realnie ów fakt współżycia cielesnego określonych osób: y i x (stąd owo stare adagium łacińskie: “Matrimonium facit copula”), to jednak samo współżycie nie ujęte w ramy instytucji nie jest jeszcze małżeństwem. Słowo “instytucja” znaczy tyle co “ustanowienie” lub “urządzenie”, które wynika z porządku sprawiedliwości. Wiadomo zaś, że porządek sprawiedliwości dotyczy spraw między-ludzkich i spraw społecznych (sprawiedliwość zamienna, sprawiedliwość społeczna). Otóż małżeństwo jest sprawą między-ludzką i sprawą społeczną.
Sam fakt współżycia seksualnego dwóch ściśle określonych osób, mężczyzny i kobiety, posiada charakter intymny, z powodów, o których była już mowa w rozdziale poprzednim (analiza wstydu). Niemniej obie osoby biorące w nim udział należą do społeczeństwa i z wielu powodów winny usprawiedliwić to swoje współżycie wobec społeczeństwa. Usprawiedliwienie takie stanowi właśnie instytucja małżeństwa. Nie chodzi tu wyłącznie o usprawiedliwienie w sensie legalizacji, uzgodnienia z prawem. “Usprawiedliwić” to znaczy “uczynić sprawiedliwym”. Nie ma to też nic wspólnego z usprawiedliwianiem się, z podawaniem okoliczności łagodzących, uzasadniających jakoby zgodę na coś, co w istocie jest złe.
Potrzeba usprawiedliwienia współżycia mężczyzny i kobiety wobec społeczeństwa zachodzi nie tylko z racji zwyczajnych następstw tego współżycia, ale także z uwagi na same osoby biorące w nim udział, w szczególności zaś z uwagi na kobietę. Zwyczajnym następstwem współżycia płciowego mężczyzny i kobiety jest potomstwo. Dziecko to nowy członek społeczeństwa – społeczeństwo musi je przyjąć, a nawet (zakładając odpowiednio wysoką organizację społeczeństwa) zarejestrować. Urodzenie dziecka sprawia, że oparty na współżyciu seksualnym związek mężczyzny i kobiety staje się rodziną. Rodzina sama jest już społecznością, małym społeczeństwem, od którego zależy w swym istnieniu każde wielkie społeczeństwo, np. naród, państwo, Kościół. Zrozumiała rzecz, iż to wielkie społeczeństwo stara się czuwać nad procesem swego nieustannego stawania się poprzez rodzinę. Rodzina jest instytucją najelementarniejszą, związaną z podstawami ludzkiego bytowania. Tkwi ona w wielkim społeczeństwie, które sama wciąż stwarza, a równocześnie odcina się od niego, posiada swój własny charakter i cele. Jedno i drugie, tj. zarówno immanencja rodziny w społeczeństwie, jak i jej swoista autonomia i nienaruszalność, musi znaleźć, musi znaleźć odzwierciedlenie w prawodawstwie. Punktem wyjścia jest tutaj prawo natury – obiektywizacja tego porządku, który wynika z samej natury rodziny.
Rodzina jest instytucją, u podstaw której stoi małżeństwo. Nie można w życiu wielkiego społeczeństwa ustawić prawidłowo rodziny, nie ustawiając prawidłowo małżeństwa. Nie znaczy to jednak, że małżeństwo należy traktować tylko i wyłącznie jakoo środek do celu, do tego celu, którym jest rodzina. Jakkolwiek bowiem małżeństwo naturalną drogą prowadzi do jej zaistnienia i powinno być na nią otwarte, co jednak przez to samo małżeństwo bynajmniej nie zatraca się w rodzinie. Zachowuje ono swą odrębność jako instytucja, której wewnętrzna struktura jest trudna, różna od wewnętrznej struktury rodziny. Rodzina posiada strukturę społeczeństwa, w którym ojciec, a także matka – każde z nich na swój sposób - pełni władzę, a dzieci są tej władzy poddane. Małżeństwo nie posiada jeszcze struktury społeczeństwa, posiada natomiast strukturę między-osobową: jest to związek dwojga osób, ich zespolenie i zjednoczenie.
Ten odrębny charakter instytucji małżeństwa zachowuje się również wówczas, gdy małżeństwo rozrasta się w rodzinę. To może jednak z różnych powodów nie nastąpić, a brak rodziny nie odbiera bynajmniej małżeństwu jego właściwego charakteru. Wewnętrzna istotna racja bytu małżeństwa nie leży bowiem tylko w tym, by stawać się rodziną, ale przede wszystkim w tym, by stanowić trwałe zjednoczenie osobowe mężczyzny i kobiety oparte na miłości. Małżeństwo służy przede wszystkim istnieniu – na co wskazywały rozważania zawarte w rozdziale I – ale opiera się na miłości. Pełną wartość instytucji ma również takie małżeństwo, które bez żadnej winy małżonków jest bezdzietne. Inna rzecz, że małżeństwo niejako pełniej służy miłości, kiedy służy istnieniu, kiedy staje się rodziną. Tak też należy rozumieć myśl zawartą w twierdzeniu: prokreacja jest pierwszorzędnym celem małżeństwa. Małżeństwo, które nie może spełnić tego celu, bynajmniej nie traci przez to swojego znaczenia jako instytucja o charakterze międzyosobowym. Prócz tego realizacja pierwszorzędnego celu małżeństwa domaga się, aby ów charakter między-osobowy był jak najpełniej w nim zrealizowany, aby miłość małżonków była jak najbardziej dojrzała i twórcza. Trzeba dodać, że jeśli w jakiejś mierze już jest dojrzała, to dojrzewa tym bardziej przez prokreację.
Małżeństwo stanowi więc instytucję odrębną o wyraźnie zarysowanej strukturze między-osobowej. Instytucja ta rozrasta się w rodzinę, staje się nią, poniekąd nawet z nią się utożsamia, a jednak raczej trzeba powiedzieć, że tak jak rodzina przechodzi przez małżeństwo, tak małżeństwo przechodzi przez rodzinę, potwierdzając się przez nią i w niej i osiągając potrzebną dla siebie pełnię. Tak więc np. starzy małżonkowie, którzy żyją otoczeni już nie tylko swoimi dziećmi, ale także rodziną tych dzieci, a czasem i wnuków, stanowią wśród tej kilkustopniowej już rodziny “instytucję”, jedność i całość razem, która zgodnie ze swym zasadniczym charakterem międzyosobowym bytuje i żyje na swych własnych prawach. Właśnie dlatego jest instytucją. Prawa zaś, na których opiera się jej byt, muszą wynikać z założeń normy personalistycznej, to tylko bowiem może zapewnić prawdziwie osobowy charakter zjednoczenia dwojga osób. Ustrój społeczny rodziny wtedy jest dobry, gdy umożliwia i podtrzymuje taki właśnie charakter małżeństwa. I dlatego np. rodzina wyrosła z poligamii, chociaż jako rodzina jest liczebniejsza i materialnie biorąc jest potężniejszą społecznością (tak np. rodziny patriarchów Starego Zakonu), to jednak jej wartość moralna jest zasadniczo niższa niż rodziny wyrosłej z małżeństwa monogamicznego. W ustroju tej drugiej o wiele mocniej zaznacza się wartość osób oraz wartość miłości jako trwałego zjednoczenia tychże osób (co samo przez się ma duże znaczenie wychowawcze), podczas gdy w ustroju rodziny pochodzącej z poligamii bardziej zaznacza się sama płodność biologiczna i rozwój ilościowy niż wartość osoby oraz osobowa wartość miłości.
Znaczenie instytucji małżeństwa leży w tym, że usprawiedliwia w całokształcie życia społecznego fakt współżycia płciowego określonej pary osób, y i x. Jest to ważne nie tylko ze względu na następstwa tego faktu – o czym już była mowa – ale również ze względu na same osoby biorące w nim udział. Jest to również ważne ze względu na moralną kwalifikację ich miłości, która domaga się jakiegoś ustawienia wobec innych ludzi, wobec społeczeństwa bliższego i dalszego. I może nigdzie tak jak tu, gdzie wszystko właściwie dzieje się między dwojgiem ludzi stanowiąc jakąś funkcję ich miłości, nie okazuje się, że człowiek jest zarazem jestestwem społecznym. Chodzi więc o to, aby owa “miłość”, która psychologicznie dla obojga (dla y i x) uzasadnia i jakby uprawnia ich współżycie, nabrała nadto prawa obywatelstwa wśród ludzi.
Zrazu może im (tj. y i x) wydawać się, że o to nie chodzi, ale z biegiem czasu muszą dostrzec, że bez tego prawa brakuje ich miłości czegoś bardzo istotnego. Odczuwają, że winna ona dojrzeć na tyle, aby można ją było ujawnić przed społeczeństwem. Inna rzecz: potrzeba ukrywania się ze samym współżyciem seksualnym płynącym z miłości, inna zaś – potrzeba uznania samej miłości jako zjednoczenia osób ze strony społeczeństwa. Miłość potrzebuje tego uznania, bez niego nie czuje się w pełni sobą. I nie jest bynajmniej umowną tylko ta różnica znaczeń, jakie wiąże się ze słowami “kochanka”, “nałożnica”, “utrzymanka” itp. oraz “żona”, “narzeczona” (wszystkie te słowa oznaczają kobietę, ale dotyczą również mężczyzny). Raczej więc czymś umownym i pochodnym jest zacieranie tej różnicy znaczeń, a różnica sama – czymś pierwotnym, naturalnym i zasadniczym. Na przykład wyraz “kochanka” w swym współczesnym zabarwieniu znaczeniowym mówi, że odniesienie danego mężczyzny do “tej” kobiety pozostaje na gruncie używania “przedmiotu” we współżyciu i obcowaniu seksualnym, podczas gdy wyraz “żona” czy też “narzeczona” (“oblubienica”) mówi o współ-podmiocie miłości mającej pełną wartość osobową, a przez to i społeczną.
Takie znaczenie posiada instytucja małżeństwa. Wśród społeczeństwa uznającego zdrowe zasady etyczne i żyjącego wedle nich (bez faryzeizmu i pruderii) jest ona potrzebna w tym celu, aby świadczyć o dojrzałości samego zjednoczenia mężczyzny i kobiety, o miłości, jaka ich trwale łączy i zespala. I w tej funkcji instytucja małżeństwa potrzebna jest nie tylko ze względu na społeczeństwo, z uwagi na “innych” ludzi, którzy do niego należą, ale także – i to przede wszystkim – z uwagi na same te osoby, które w małżeństwo wchodzą. Nawet wówczas, gdyby nie było wokół nich żadnych innych ludzi, instytucja małżeństwa byłaby im potrzebna (a może nawet jakaś jego “forma”, czyli ryt stanowiący o tworzeniu tej instytucji przez obie zainteresowane strony, y i x). Chociaż więc instytucja mogłaby się wytworzyć na drodze samych faktów, wśród których decydujące byłyby właśnie fakty współżycia seksualnego, to jednak stanowczo różniłaby się od nich. Fakty współżycia seksualnego mężczyzny i kobiety domagają się instytucji małżeństwa jako naturalnej dla siebie oprawy, instytucja uprawnia bowiem te fakty przede wszystkim w świadomości samych osób biorących udział we współżyciu seksualnym.
Spojrzenie na tę sprawę może nam ułatwić również fakt, że łacińskie słowo matrimonium, które jest odpowiednikiem naszego “małżeństwo”, w szczególny sposób akcentuje “stan matki”, jakby chciało zasugerować szczególną odpowiedzialność za macierzyństwo tej kobiety, z którą dany mężczyzna współżyje po małżeńsku. Odpowiedzialność za macierzyństwo to problem, do którego jeszcze powrócimy w tym rozdziale. Na razie wystarczy stwierdzić, iż fakt współżycia seksualnego “po małżeńsku” domaga się stanowczo ram instytucji matrimonium, i to z uwagi na samo odniesienie osoby do osoby. Współżycie seksualne poza małżeństwem ipso facto stawia osobę w pozycji przedmiotu użycia dla drugiej osoby. Którą dla której? Nie jest wykluczone, że w takiej pozycji staje również mężczyzna w stosunku do kobiety, zawsze jednak w takiej pozycji staje kobieta w stosunku do mężczyzny. Łatwo to wywnioskować (przez kontrast) choćby z samej analizy słowa matri-monium. Współżycie seksualne “po małżeńsku” poza ramami instytucji małżeństwa jest zawsze obiektywnie biorąc krzywdą kobiety. Jest nią zawsze, a więc również wówczas, kiedy ona sama na nie zezwala, lub też, co więcej, gdy sama do niego dąży i pragnie go.
Dlatego też moralnie złe jest “cudzołóstwo” w najszerszym znaczeniu tego słowa. W takim znaczeniu jest ono zresztą użyte w Piśmie św., w Dekalogu i Ewangelii. Chodzi nie tylko o fakt współżycia seksualnego z kobietą, która jest “cudzą żoną”, ale o fakt współżycia z każdą kobietą, która nie jest “własną żoną”, bez względu na to, czy ma męża, czy nie. Od strony kobiety zaś chodzi o współżycie z mężczyzną, który nie jest “jej mężem”. Zgodnie z analizą czystości, którą przeprowadziliśmy w rozdziale poprzednim, jakieś pochodne tak pojętego “cudzołóstwa” zawierają się także w “uczynkach” wewnętrznych, np. w samym “pożądaniu” (por. przytoczone już kilkakrotnie zdanie Mt 5, 28). Rzecz jasna, że cudzołóstwo zachodzi szczególnie wtedy, gdy “uczynki” te dotyczą osoby, która jest “cudzą żoną” lub “cudzym mężem”, wówczas zawiera ono w sobie tym większe zło moralne, płynące z naruszenia porządku sprawiedliwości, z przekroczenia granicy pomiędzy “własne” a “cudze”. Niemniej jednak granicę tę przekracza się nie tylko wówczas, gdy się sięga po wyraźnie “cudze”, ale zawsze również wówczas, kiedy się sięga po “nie-własne”. O własności – o wzajemnym należeniu osób do siebie – stanowi w tym wypadku instytucja małżeństwa. Dodajmy, co zostało już uzasadnione poprzednio, że jest ona pełnowartościowa tylko pod warunkiem monogamii i nierozerwalności.
Wszystko, co powiedziano tutaj w celu wykazania zła moralnego “cudzołóstwa”, służy do stwierdzenia, że moralnie zły jest każdy fakt współżycia seksualnego mężczyzny i kobiety poza instytucją matrimonium, zarówno więc stosunki przed-małżeńskie, jak i poza-małżeńskie. Moralnie zła jest tym bardziej tzw. programowa “wolna miłość”, w niej bowiem zawiera się odrzucenie instytucji małżeństwa lub też zredukowanie jej roli w dziedzinie współżycia mężczyzny i kobiety. Według programu “wolnej miłości” instytucja małżeństwa odgrywa w tej dziedzinie rolę nieistotną i przygodną. Poprzednia analiza zmierzała do wykazania, że małżeństwo odgrywa właśnie rolę jak najbardziej istotną i konieczną. Bez instytucji matrimonium bowiem osoba we współżyciu seksualnym zostaje siłą faktu zepchnięta do pozycji przedmiotu użycia dla drugiej osoby (x dla y), co sprzeciwia się w całej pełni wymaganiom normy personalistycznej, bez której nie sposób pomyśleć współżycia osób pozostającego na poziomie prawdziwie osobowym. Małżeństwo jako instytucja jest nieodzowne dla usprawiedliwienia faktu współżycia mężczyzny i kobiety (“po małżeńsku”) przede wszystkim wobec nich samych, a równocześnie wobec społeczeństwa. Skoro mówimy o “usprawiedliwieniu”, to jasne, że instytucja małżeństwa wypływa z obiektywnego porządku sprawiedliwości.
Zachodzi ponadto p o t r z e b a u s p r a w i e d l i w i e n i a faktu współżycia mężczyzny i kobiety wobec Boga-Stwórcy. Tego również domaga się obiektywny porządek sprawiedliwości. Owszem, gruntowna analiza doprowadza nas do przeświadczenia, że usprawiedliwienie faktu współżycia mężczyzny i kobiety “po małżeńsku” wobec Stwórcy jest podstawą wszelkiego jego usprawiedliwienia, zarówno “wewnątrz” – pomiędzy nimi, jak i “na zewnątrz” – wobec społeczeństwa. Inna rzecz, iż do przeprowadzenia takiej analizy i do przyjęcia wniosków z niej płynących zdolny jest tylko człowiek religijny, tzn. uznający istnienie Boga-Stwórcy oraz przyjmujący, że wszystkie byty w otaczającym nas wszechświecie są stworzeniami tego Boga, pośród nich zaś stworzeniem jest również człowiek-osoba. W pojęciu “stworzenie” zawiera się szczególny rodzaj zależności od Stwórcy, jest to mianowicie zależność w istnieniu (być stworzonym – zależeć w istnieniu). Na tej zależności opiera się z kolei specjalne prawo własności Stwórcy względem wszystkich stworzeń (dominium altum). Stwórca jest w najgruntowniejszym posiadaniu każdego z nich, skoro bowiem o każdym z nich stanowi w ostateczności istnienie, to zaś pochodzi od Stwórcy, zatem w pewien sposób “wszystko jest Jego”, również bowiem i to, co stworzenie samo w sobie “stworzyło”, opiera się na istnieniu; działalność stworzeń idzie w kierunku rozwinięcia tego, co realnie zawiera się w każdym z nich dzięki temu, że istnieją.
Człowiek tym się różni od reszty stworzeń widzialnego świata, że jest zdolny pojąć to wszystko rozumem. Rozumność stanowi równocześnie podstawę osobowości, ona warunkuje “wewnętrzność” i duchowość bytu i życia osoby. Dzięki swej rozumności człowiek pojmuje, że jest własnością siebie samego (sui iuris) i równocześnie – że jest jako stworzenie własnością Stwórcy i przeżywa Jego prawo własności względem siebie. Taki stan świadomości musi się wytworzyć u człowieka, którego rozum jest oświecony wiarą. Rozum też pozwala mu dostrzec i nakazuje uznać to samo u drugiego człowieka, u każdej innej osoby, ona więc jest własnością siebie samej i równocześnie jako stworzenie – własnością Stwórcy. Stąd też rodzi się ta podwójna potrzeba usprawiedliwienia współżycia płciowego mężczyzny i kobiety przez instytucję małżeństwa. Fakt współżycia sprawia bowiem, że osoba (x) staje się w pewien sposób własnością drugiej osoby (y), co równocześnie zachodzi też w przeciwnym kierunku: y jest własnością x. Jeżeli więc istnieje potrzeba usprawiedliwienia tego faktu we wzajemnej relacji y-x, x-y, to równocześnie istnieje obiektywna potrzeba usprawiedliwienia go wobec Stwórcy. Inna rzecz, iż potrzebę tę rozumieją tylko ludzie religijni. “Człowiek religijny” bowiem znaczy nie tyle “człowiek zdolny do przeżyć religijnych” (jak się najczęściej mniema), ile przede wszystkim: “człowiek sprawiedliwy względem Boga-Stwórcy”.
Znajdujemy się tutaj u progu zrozumienia “sakramentalności” małżeństwa. Według nauki Kościoła jest ono sakramentem od początku, tj. od chwili stworzenia pierwszej pary ludzkiej. “Sakrament natury” został później, w Ewangelii, jeszcze pełniej uwydatniony przez ustanowienie, a raczej przez objawienie związanego z nim sakramentu łaski. Łacińskie słowo sacramentum oznacza tyle co tajemnica, tajemnicą zaś w jakimś najogólniejszym tego słowa znaczeniu jest to, co nie jest w całej pełni poznane, bo nie jest w całej pełni widzialne, nie leży bowiem w polu bezpośredniego doświadczenia zmysłowego. Otóż poza polem tego doświadczenia, w sferze samego już tylko “zrozumienia”, znajduje się zarówno to prawo własności, jakie ma każda z osób w stosunku do siebie samej, tym bardziej zaś to dominium altum, jakie ma w stosunku do każdej z nich Stwórca. Skoro się jednak to najwyższe prawo własności przyjmuje – a przyjmuje je każdy człowiek religijny – to małżeństwo musi szukać usprawiedliwienia przede wszystkim w Jego oczach, musi ono zakładać Jego aprobatę. Nie wystarczy, że kobieta odda swoją osobę przez małżeństwo mężczyźnie, a on jej swoją. Jeśli każda z tych osób jest równocześnie własnością Stwórcy, wobec tego i On musi oddać jego jej, a ją jemu, a w każdym razie musi zaaprobować ich wzajemne oddanie się zawarte w instytucji małżeństwa.
Aprobata ta nie może podlegać zmysłom, może być tylko “zrozumiana” na podstawie porządku natury. Małżeństwo jako sacramentum naturae to nic innego jak instytucja matrimonium oparta już na jakimś zrozumieniu prawa Stwórcy względem osób zawierających je. Małżeństwo jako sacramentum gratiae zakłada przede wszystkim pełne zrozumienie tego prawa. Prócz tego jednak sakrament małżeństwa wyrasta na gruncie tego przeświadczenia – które zawdzięczamy Ewangelii – że usprawiedliwienie człowieka wobec Boga dokonuje się zasadniczo przez łaskę. Łaskę zaś otrzymuje człowiek przez sakramenty, których udziela Kościół obdarzony w tym celu przez Chrystusa władzą w porządku nadprzyrodzonym. I dlatego dopiero sakrament małżeństwa zaspokaja w całej pełni potrzebę usprawiedliwienia faktu współżycia małżeńskiego wobec Boga-Stwórcy. Tym się też tłumaczy, że ustanowienie jego przyszło w parze z definitywnym objawieniem porządku nadprzyrodzonego.
Rozrodczość a rodzicielstwo
Wartość instytucji małżeństwa polega m.in. na tym, że usprawiedliwia ona fakt współżycia seksualnego kobiety i mężczyzny. “Fakt” rozumiemy tutaj nie jednorazowo, lecz ciągle – jako wiele faktów. Dlatego małżeństwo ludzkie jest “stanem” (stan małżeński), czyli instytucją stałą, stwarzającą na całe życie ramy współistnienia mężczyzny i kobiety. Ramy te nie są oczywiście wypełnione samymi faktami współżycia płciowego. Chodzi o cały zespół faktów z bardzo różnorodnych dziedzin, zarówno z dziedziny ekonomicznej, jak i kulturalnej czy religijnej. Wszystkie razem tworzą bogatą i możliwie wszechstronną wspólnotę życia dwojga ludzi, najpierw małżeństwa, a później rodziny. Mają one właściwy sobie ciężar gatunkowy i w jakiś sposób warunkują rozwój miłości mężczyzny i kobiety w małżeństwie. Fakty współżycia płciowego posiadają wśród nich własną specyfikę i osobne znaczenie, pozostają bowiem w szczególnym związku z rozwojem miłości osób. Instytucja małżeństwa usprawiedliwia, jak stwierdziliśmy, współżycie płciowe mężczyzny i kobiety. Instytucja małżeństwa usprawiedliwia współżycie płciowe określonego mężczyzny z określoną kobietą w tym znaczeniu, że stwarza obiektywne ramy, w których może się realizować trwałe zjednoczenie osób (oczywiście pod warunkiem monogamii i nierozerwalności).
Realizacja tego zjednoczenia osób y i x w każdym z osobna akcie współżycia małżeńskiego stanowi jednak osobny problem moralny, problem wewnętrzny małżeństwa. Chodzi o to, aby każdy taki akt, każdy stosunek małżeński, posiadał swą wewnętrzną sprawiedliwość, bez sprawiedliwości bowiem nie można mówić o zjednoczeniu osób w miłości. Istnieje przeto osobny – z punktu widzenia moralności oraz kultury osoby niezmiernie ważny – problem dostosowania samego współżycia małżeńskiego do obiektywnych wymagań normy personalistycznej. Właśnie w tej dziedzinie realizacja wymagań tej normy jest szczególnie ważna, a równocześnie – nie ukrywajmy tego – szczególnie trudna, dochodzi bowiem do głosu cały splot czynników wewnętrznych oraz okoliczności zewnętrznych, które ułatwiają sprowadzenie tego aktu wzajemnej miłości osób na poziom “używania”. Jeżeli więc gdzieś, to tu w szczególności należy mówić o odpowiedzialności za miłość. Dodajmy od razu, że ta odpowiedzialność za miłość osoby dopełnia się tutaj odpowiedzialnością za życie, a także za zdrowie, jest to cały splot podstawowych dóbr, które łącznie decydują o etycznej wartości każdego faktu współżycia małżeńskiego. Można przeto pogląd na tę wartość kształtować wychodząc od każdego z tych dóbr z osobna i odpowiedzialności za nie. W książce tej, zgodnie z jej założeniem oraz głównym kierunkiem rozważań, wyjdziemy od tego dobra, jakie stanowi osoba oraz prawdziwie rozumiana miłość. Zdaje się bowiem, że to dobro leży najgłębiej w całym tym splocie i warunkuje odniesienie do pozostałych.
Mężczyzna i kobieta, którzy jako małżonkowie jednoczą się w całkowitym współżyciu seksualnym, przez samo to już wchodzą w orbitę tego porządku, który słusznie winien być nazywany porządkiem natury. W rozdziale I zwróciliśmy uwagę na to, że nie można porządku natury utożsamiać z “porządkiem przyrodniczym”. Jest to bowiem przede wszystkim porządek istnienia i stawania się – prokreacji. Otóż to słowo procreatio w jego pełnym znaczeniu mamy na myśli, gdy stwierdzamy, że porządek natury zmierza do rozrodczości na drodze współżycia płciowego. Naturalna celowość współżycia małżeńskiego, każdy fakt współżycia płciowego mężczyzny i kobiety z natury rzeczy staje się w orbicie tej celowości. Rozważony przeto z całym obiektywizmem stosunek małżeński nie jest tylko zjednoczeniem osób, mężczyzny i kobiety, w ich wzajemnej relacji, ale jest ze swej natury (istoty) zjednoczeniem osób w relacji do procreatio. Wyraz procreatio pełniej oddaje zawartość problemu, podczas gdy wyraz “rozrodczość” posiada znaczenie raczej czysto “przyrodnicze”, biologiczne. Wiadomo zaś, że chodzi w tym wypadku nie tylko o początek życia w znaczeniu czysto biologicznym, ale chodzi o początek istnienia osoby, stąd lepiej powiedzieć “prokreacja”.
We współżyciu małżeńskim mężczyzny i kobiety dokonuje się więc spotkanie dwóch porządków: porządku natury zmierzającego ku rozrodczości oraz porządku osobowego, który wyraża się w miłości osób i dąży do jak najpełniejszej jej realizacji. Tych dwóch porządków niepodobna rozdzielić, jeden zależy od drugiego, w szczególnej mierze odniesienie do rozrodczości (procreatio) warunkuje realizację miłości. W świecie zwierzęcym istnieje tylko rozrodczość, która realizuje się na drodze instynktu. Nie ma tam osób, nie ma przeto ani możliwości, ani wymagań normy personalistycznej głoszącej miłość. W świecie osób natomiast instynkt sam niczego nie rozwiązuje, a popęd seksualny jakby wchodzi w bramy świadomości i woli dostarczając nie tylko warunków płodności, ale równocześnie swoistego “tworzywa” miłości. Jeśli sprawa ma być rozwiązana na prawdziwie ludzkim poziomie, na poziomie osobowym, nie można realizować jednej bez drugiej. Obie zaś, tj. tak prokreacja (rozrodczość), jak i miłość, realizują się na podstawie świadomego wyboru osób. Kiedy mężczyzna i kobieta w ramach małżeństwa wybierają świadomie i dobrowolnie współżycie płciowe, wówczas wraz z nim wybierają równocześnie możliwość prokreacji, wybierają udział w stwarzaniu (stosując się do właściwego znaczenia procreatio). I tylko wówczas stawiają swe współżycie płciowe w ramach małżeństwa na poziomie prawdziwie osobowym, gdy świadomie łączą w swym postępowaniu jedno i drugie.
Tutaj właśnie wyłania się problem rodzicielstwa. Natura zmierza tylko do rozrodczości (dodajmy, że samo słowo “natura” pochodzi od czasownika nascor – rodzić się, stąd natura = to, co jest zdeterminowane samym faktem urodzenia). Rozrodczość wiąże się z biologiczną płodnością, mocą której dojrzałe jednostki określonego gatunku stają się rodzicami, wydając na świat potomstwo, czyli nowe jednostki tegoż gatunku. W obrębie gatunku Homo sapiens dzieje się podobnie. Człowiek jednak jest osobą i dlatego prosty, naturalny fakt stawania się ojcem czy matką posiada znaczenie głębsze: nie tylko “przyrodnicze”, ale również osobowe. Fakt ten znajduje – winien znaleźć – swe gruntowne odzwierciedlenie we “wnętrzu” osoby. Odzwierciedlenie to zawiera się właśnie w treści pojęcia “rodzicielstwo”. Rodzicielstwo ludzkie zakłada bowiem cały ów proces świadomości i wyboru woli związany z małżeństwem, a w szczególności ze współżyciem małżeńskim osób. Ponieważ zaś współżycie małżeńskie jest – winno być – realizacją miłości, i to na poziomie osobowym, przeto w niej też trzeba szukać właściwego miejsca dla rodzicielstwa. Współżycie płciowe mężczyzny i kobiety w małżeństwie wtedy tylko posiada pełną wartość zjednoczenia osobowego, kiedy zawiera się w nim świadomą akceptację możliwości rodzicielstwa. Jest to prosty wynik syntezy tych dwóch porządków: porządku natury i osoby. Mężczyzna i kobieta we współżyciu małżeńskim nie pozostają tylko i wyłącznie we wzajemnej relacji do siebie, ale siłą faktu pozostają w relacji do nowej osoby, która właśnie dzięki ich zjednoczeniu może być stworzona (procreatio).
Należy tu szczególnie podkreślić słowo “może”, ono bowiem wskazuje na potencjalny charakter tej nowej relacji. Małżeński stosunek dwojga osób “może” dać życie nowej osobie. Kiedy zatem mężczyzna i kobieta zdolni do prokreacji jednoczą się z sobą we współżyciu małżeńskim, wówczas ich zjednoczeniu musi towarzyszyć ten stan świadomości i woli: “mogę być ojcem”, “mogę być matką”. Bez tego ich wzajemny stosunek nie jest wewnętrznie usprawiedliwiony, jest wręcz niesprawiedliwy. Wzajemna miłość oblubieńcza domaga się zjednoczenia osób. Czym innym jednak jest samo zjednoczenie osób, a czym innym ich zjednoczenie we współżyciu płciowym. To drugie staje się na poziomie osobowym tylko wówczas, kiedy towarzyszy mu w świadomości i woli owo “mogę być matką”, “mogę być ojcem”. Jest to moment tak ważny, tak decydujący, że bez niego nie można mówić o realizacji porządku osobowego we współżyciu małżeńskim mężczyzny i kobiety. Na miejscu zjednoczenia prawdziwie osobowego pozostałoby wówczas tylko jakieś zespolenie seksualne osobowo niepełnowartościowe. Biorąc rzecz gruntownie i do końca konsekwentnie, zespolenie to opierałoby się tylko na wartości sexus, nie zaś na afirmacji wartości osoby. Afirmacji wartości osoby nie można bowiem odrywać u obojga, u kobiety i u mężczyzny, od tego stanu świadomości i woli: “mogę być matką”, “mogę być ojcem”.
Jeżeli tego nastawienia brak, wówczas ich współżycie płciowe nie znajduje w pełni obiektywnego usprawiedliwienia wobec nich samych (nie tylko w oczach kogoś trzeciego, kto rozważa taką sytuację teoretycznie i abstrakcyjnie). Skoro pozytywnie wykluczy się ze stosunku małżeńskiego potencjalny moment rodzicielski, zmienia się tym samym wzajemna konfiguracja osób biorących udział w tym stosunku. Zmiana ta idzie od zjednoczenia w miłości do wspólnego czy raczej tylko obustronnego “używania”. Dokonuje się ona nieuchronnie, posiada jednak różne swoje odmiany i odcienie. Spróbujemy wniknąć w nie jeszcze w dalszym ciągu tego rozdziału, jest to bowiem problem wymagający dokładniejszej analizy. W każdym razie trzeba zasygnalizować, iż ta zmiana konfiguracji, w jakiej pozostają do siebie osoby y i x wówczas, gdy z ich współżycia małżeńskiego zostaje wykluczony in potentia moment rodzicielski, przesuwa ich odniesienie wzajemne poza sferę obiektywnych wymagań normy personalistycznej. W stosunku małżeńskim, w którym mężczyzna i kobieta całkowicie przekreślają owo “mogę być ojcem”, “mogę być matką”, gdy pozytywnie wykluczają rodzicielstwo, zachodzi niebezpieczeństwo, że – obiektywnie biorąc – w stosunku tym nie pozostaje nic innego prócz używania, którego podmiotem jest osoba, oczywiście dla drugiej osoby.
Sformułowanie to posiada taki wydźwięk, że może budzić liczne opory, zarówno w teorii, jak i w praktyce. Dlatego trzeba przypomnieć to wszystko, co było przedmiotem naszych rozważań zwłaszcza w rozdziale I. Właściwy stosunek osoby do popędu seksualnego leży w tym, aby z jednej strony świadomie wykorzystywać go w kierunku naturalnej jego celowości, z drugiej strony zaś opierać mu się o tyle, o ile jego konsekwencją miałoby być postawienie stosunku osób y – x poniżej poziomu miłości, w której afirmuje się wzajemnie wartość osoby w zjednoczeniu posiadającym prawdziwie osobowy charakter. Stosunek seksualny (małżeński) o tyle ma taki charakter, o tyle jest zjednoczeniem naprawdę osobowym, o ile nie jest w nim pozytywnie wykluczona pewna gotowość rodzicielska. Wynika to ze świadomego odniesienia do popędu: panować nad popędem seksualnym to znaczy właśnie przyjmować jego celowość w stosunku małżeńskim.
Tu może się zrodzić myśl, iż takie stanowisko poddaje człowieka-osobę “naturze”, gdy przecież na tylu polach człowiek odnosi zwycięstwo nad naturą i opanowuje ją. Argument pozorny, wszędzie bowiem człowiek opanowuje naturę przez to, że dostosowuje się do jej immanentnej dynamiki. Nie ma zwycięstwa nad naturą w sensie jej gwałcenia. Opanowanie natury może wyniknąć tylko z gruntownego poznania jej celowości oraz prawidłowości, jaka w niej panuje. Człowiek opanowuje naturę przez to, że coraz pełniej wykorzystuje ukryte w niej możliwości. Przeniesienie do naszego problemu wydaje się stosunkowo przejrzyste, szczegółowo wnikniemy w nie jeszcze w dalszym ciągu tego rozdziału. Na odcinku popędu seksualnego człowiek również nie może odnieść zwycięstwa nad “naturą” przez jej gwałcenie, ale tylko przez dostosowanie się do jej immanentnej celowości dzięki zrozumieniu praw, które rządzą tym popędem, oraz wykorzystanie ukrytych w nim możliwości.
Stąd przebiega transmisja do miłości. Skoro stosunek seksualny opiera się na popędzie, wciąga drugą osobę w całokształt faktu i przeżycia, przeto odniesienie do tej osoby pod względem swej wartości moralnej kształtuje się pośrednio poprzez sposób zaangażowania popędu w stosunku seksualnym. Człowiek może pozostać wierny osobie we właściwym dla niej porządku miłości, o ile jest wierny naturze. Gdy gwałci naturę, “gwałci” także osobę czyniąc ją przedmiotem użycia zamiast przedmiotem miłości.
Gotowość rodzicielska w stosunku małżeńskim chroni miłość, jest nieodzownym warunkiem zjednoczenia prawdziwie osobowego. Zjednoczenie osób w miłości nie musi się realizować poprzez stosunek seksualny. Gdy jednak realizuje się w ten sposób, wówczas personalistyczna wartość stosunku seksualnego nie może być zabezpieczona bez gotowości rodzicielskiej. Dzięki niej obie zjednoczone osoby postępują zgodnie z wewnętrzną logiką miłości, respektują jej wewnętrzną dynamikę i otwierają się ku nowemu dobru, które w tym wypadku jest wyrazem twórczej siły miłości. Gotowość rodzicielska służy tutaj do przełamania obustronnego (lub bodaj jednostronnego za przyzwoleniem drugiej osoby) egoizmu, poza którym kryje się zawsze używanie osoby.
Wszystko, jak widać, opiera się na założeniu, wedle którego zachodzi ścisły związek między porządkiem natury a osobą oraz realizacją ludzkiej osobowości. Trzeba przyznać, że człowiekowi trudno zrozumieć i uznać porządek natury jako pewną “wielkość abstrakcyjną” (zwykle wówczas miesza się go z “porządkiem przyrodniczym” i przez to właśnie unicestwia). Daleko łatwiej jest pojąć konstytutywną dla moralności – a więc też dla realizacji ludzkiej osobowości – siłę porządku natury, o ile dostrzega się za nim osobowy autorytet Stwórcy. Stąd całokształt niniejszych rozważań nosi tytuł “Sprawiedliwość względem Stwórcy”. Samo to pojęcie zostanie jeszcze osobno przeanalizowane.
W praktyce problem o tyle nie jest łatwy, że miłość w związku ze współżyciem seksualnym, i w ogóle w związku z całym obcowaniem osób różnej płci, bardzo łatwo ulega subiektywizacji. W jej następstwie bierze się za miłość samo doraźne przeżycie miłosne (erotyczne). Rozumuje się wówczas tak: nie ma miłości bez przeżyć miłosnych. Rozumowanie to nie jest całkowicie błędne, jest tylko niepełne. Całościowo bowiem ujmując problem, trzeba powiedzieć tak: nie ma miłości bez wzajemnej afirmacji wartości osoby, na niej bowiem opiera się osobowe zjednoczenie mężczyzny i kobiety. Przeżycia miłosne zaś służą temu zjednoczeniu (czyli miłości) o tyle, o ile nie sprzeciwiają się wartości osoby. A zatem nie wszystkie przeżycia miłosne (erotyczne) służą naprawdę zjednoczeniu osób y i x w miłości. Z pewnością nie służą jej te przeżycia, które obiektywnie biorąc przekreślają w jakiś sposób wartość osoby. Otóż właśnie przeżycia erotyczne związane ze stosunkiem płciowym mężczyzny i kobiety a wyłączające pozytywnie moment rodzicielski (“mogę być ojcem”, “mogę być matką”) przekreślają wartość osoby. Wartość osoby uwydatnia się bowiem z jednej strony w działaniu w pełni świadomym oraz w pełni zharmonizowanym z obiektywną celowością świata (“porządek natury”), z drugiej zaś dzięki wyłączeniu osoby od wszelkiego “używania”. Istnieje gruntowne przeciwieństwo pomiędzy “miłować” a “używać” w odniesieniu do osoby.
Warto w tym miejscu nawiązać do analizy wstydu oraz do zjawiska (prawa) absorpcji wstydu seksualnego przez miłość, o czym była mowa w rozdziale poprzednim. We współżyciu małżeńskim zarówno wstyd, jak i proces jego prawidłowej absorpcji przez miłość wiąże się z dopuszczeniem do głosu gotowości do rodzicielstwa, owego “mogę być matką”, “mogę być ojcem”. Przy pozytywnym, tendencyjnym wykluczeniu tej ewentualności współżycie płciowe nabiera cech bezwstydu. Okoliczność, że współżycie to realizuje się w ramach prawowitego małżeństwa, zwykle nie zaciera tych cech bezwstydu w poczuciu osób tak właśnie wykluczających możliwości rodzicielstwa. Inna rzecz, iż poczucie to nie budzi się u wszystkich osób jednakowo. Może się czasem wydawać, że u kobiet budzi się ono łatwiej niż u mężczyzn. Z drugiej strony trzeba podkreślić, że ten wstyd ałżeński (który stanowi fundament czystości małżeńskiej) natrafia w świadomości zarówno kobiety, jak i mężczyzny na mocny opór. Opór ten wypływa z lęku przed rodzicielstwem, przed macierzyństwem i ojcostwem. Mężczyzna i kobieta “boją się dziecka”, które nie tylko jest radością, ale także ciężarem, czemu nie sposób zaprzeczyć. Kiedy jednak lęk przed dzieckiem jest przesadny, wówczas paraliżuje miłość, bezpośrednio zaś przyczynia się on do stłumienia reakcji wstydu. Istnieje rozwiązanie prawidłowe, godne osób, na drodze wstrzemięźliwości, to jednak domaga się opanowania przeżyć erotycznych. Wyaga to też gruntownej kultury osoby i “kultury miłowania”. Autentyczna wstrzemięźliwość małżeńska wyrasta ze wstydu, który reaguje negatywnie na każdy przejaw “używania” osoby, ale i – z drugiej strony – reakcja wstydu okazuje się tym silniejsza, im bardziej autentyczna jest wstrzemięźliwość, a wraz z nią kultura osoby i “kultura miłowania”.
Jest to reakcja naturalna, elementarny składnik naturalnej moralności. Mogą o tym zaświadczyć następujące zdania z Autobiografii Gandhiego: “Moim zdaniem twierdzenie, jakoby akt płciowy był czynnością samorzutną, podobnie jak sen lub zaspokojenie głodu, jest szczytem ignorancji. Istnienie świata jest uzależnione od aktu rozmnażania się, a wobec tego, że świat jest domeną, którą rządzi Bóg, i stanowi odbicie Jego władzy, akt rozmnażania winien podlegać kontroli mającej na celu rozwój życia na ziemi. Człowiek, który to rozumie, za wszelką cenę będzie dążył do panowania nad swoimi zmysłami i uzbroi się w wiedzę, która jest niezbędna dla fizycznego i duchowego rozkwitu jego potomstwa, a owoce tej wiedzy przekaże przyszłości i dla jej pożytku”. W innym miejscu swej Autobiografii wyznaje Gandhi, że dwukrotnie w życiu uległ propagandzie zalecającej sztuczne środki dla wykluczenia możliwości poczęcia. Doszedł jednak do przeświadczenia, “iż należy raczej działać za pomocą impulsów wewnętrznych, opanowaniem czy też samokontrolą [...]”. Dodajmy, że jest to jedyne rozwiązanie problemu świadomego rodzicielstwa, świadomego ojcostwa i świadomego macierzyństwa, na poziomie godnym osób. Nie można zaś, rozwiązując ten problem, pomijać podstawowego faktu, że człowiek, kobieta i mężczyzna, jest osobą.
W związku z całokształtem wywodów poświęconych rozrodczości i rodzicielstwu dwa pojęcia domagają się osobnej i szczegółowej zarazem analizy. Pierwsze pojęcie to “rodzicielstwo in potentia”, drugie – “pozytywne wykluczenie prokreacji”. Są one z sobą tak ściśle związane, że bez zrozumienia pierwszego niepodobna zrozumieć drugiego.
1. Pisząc o moralnej prawidłowości współżycia płciowego w małżeństwie, podkreślamy stale, że zależy ona od włączenia w świadomość i wolę mężczyzny oraz kobiety gotowości do rodzicielstwa, owego “mogę być ojcem”, “mogę być matką”, bez niego bowiem sam stosunek małżeński osób nie dotkniętych wrodzoną albo nabytą bezpłodnością traci wartość zjednoczenia w miłości, a staje się tylko obustronnym używaniem seksualnym. Współżycie płciowe mężczyzny i kobiety pociąga za sobą możliwość poczęcia biologicznego i prokreacji, jest to naturalny skutek stosunku małżeńskiego. Skutek ten jednakże nie zawsze może stosować swe postępowanie. Nie mamy żadnych podstaw ku temu, aby utożsamiać każdy akt współżycia seksualnego z “koniecznością” poczęcia. Ustalone nawet z naukową dokładnością prawa biologiczne opierają się zawsze na indukcji niezupełnej i nie wykluczają pewnej przygodności, gdy chodzi o związek pomiędzy konkretnym stosunkiem płciowym danej pary osób a poczęciem biologicznym Nie można przeto stawiać małżonkom wymagania, aby w każdym swoim stosunku pozytywnie chcieli prokreacji. W związku z tym przesadne byłoby takie stanowisko w etyce: stosunek małżeński jest dopuszczalny i godziwy tylko pod tym warunkiem, że y i x chcą przezeń potomstwa. Byłoby to stanowisko niezgodne z porządkiem natury, który właśnie wyraża się w pewnej przygodności, gdy chodzi w związek współżycia płciowego z rozrodczością u poszczególnych par małżeńskich. Oczywiście, że słuszne jest dążenie do jakiegoś opanowania tej przygodności i uchwycenia z możliwie największą pewnością związku pomiędzy określonym stosunkiem małżeńskim a możliwością poczęcia – dążenie to stanowi sam rdzeń właściwie pojętego “świadomego macierzyństwa”.
Wracając jeszcze do wspomnianego stanowiska: stosunek małżeński jest dopuszczalny i godziwy pod tym tylko warunkiem, że y i x zamierzają przezeń podprowadzić do prokreacji, trzeba zauważyć, że stanowisko takie może zawierać w sobie ukryty utylitaryzm (osoba jako środek do celu - o czym już była mowa w rozdziale I), a wówczas kolidowało by z normą personalistyczną . Współżycie małżeńskei wypływa i winno wypływać z wzajemnej miłości oblubieńczej. Jest ono potrzebne miłości, a nie tylko prokreacji. M a ł ż e ń s t w o j e s t i n s t y t u c j ą m i ł o ś c i, a n i e t y l k o p ł o d n o ś c i. Współżycie małżeńskie zaś samo w sobiee jest stosunkiem między-osobowym, jest aktem miłości oblubieńczej, dlatego też intencja i uwaga winny być skierowane w stronę drugiej osoby, w stronę jej prawdziwego dobra. Nie wypada skierowywać tej intencji uwagi w stronę możliwego (in potentia) następstwa stosunku, zwłaszcza gdyby to łączyło się z odwróceniem uwagi i intencji od współmałżonka. Dlatego też z pewnością nie chodzi o nastawienie: “Spełniamy ten akt, wyłącznie aby być rodzicami”. Wystarczy zupełnie nastawienie: “Spełniając ten akt, wiemy, iż możemy stać się ojcem i matką i jesteśmy na to gotowi”. Jedynie takie nastawienie jest zgodne z miłością i umożliwia jej wspólne przeżycie. samo stawanie się matką i ojcem dokonuje się tylko przy sposobności aktu małżeńskiego; on sam powinien być aktem miłości, aktem zjednoczenia osób, a nie tylko “narzędziem” czy “środkiem” prokreacji.
2. Jeśli jednak jakieś przeakcentowanie intencji samej prokreacji zdaje się kłócić z właściwym charakterem współżycia małżeńskiego, to tym bardziej kłóci się z nim p o z y t y w n e wykluczenie prokreacji (raczej – możliwości prokreacji). Pewne przeakcentowanie intencji prokreacji tłumaczy się w zupełności u małżeństw przez długi czas bezdzietnych; nie stanowi ono wówczas jakiegoś wypaczenia aktu miłości, raczej uwydatnia tylko naturalny związek miłości z rodzicielstwem. Natomiast pozytywne wykluczenie możliwości poczęcia odbiera wprost współżyciu małżeńskiemu ów potencjalny charakter rodzicielski – w pełni usprawiedliwiający to współżycie przede wszystkim wobec samych osób biorących w nim udział – który sprawia, że uznają je za wstydliwe i czyste. Kiedy mężczyzna i kobieta, współżyją z sobą po małżeńsku, pozytywnie wykluczają możliwość ojcostwa i macierzyństwa, wówczas przez to samo intencja każdego z nich odwraca się również od osoby, a skierowuje się na samo używanie: znika “osoba współtworząca miłość”, a pozostaje tylko “partner przeżycia erotycznego”. I to jest najgruntowniej sprzeczne z właściwą orientacją aktu miłości. Uwaga i intencja w związku z tym aktem winny być skierowane ku samej osobie, wola przejęta jej dobrem, uczucie pełne afirmacji jej właściwej wartości. Wykluczając pozytywnie możliwość prokreacji we współżyciu małżeńskim, mężczyzna i kobieta nieuchronnie przesuwają całe przeżycie w stronę samej przyjemności seksualnej. Treścią przeżycia staje się wówczas “używanie”, podczas gdy winno nim być właśnie “miłowanie”, a używanie (w drugim znaczeniu słowa “używać”) winno tylko towarzyszyć aktowi małżeńskiemu.
Przez sam fakt pozytywnego wykluczania możliwości rodzicielskich ze współżycia małżeńskiego skierowuje się intencję w stronę samego “używać”. Wystarczy zdać sobie sprawę z tego, na czym polega to, co tutaj nazywamy “pozytywnym wykluczaniem” możliwości prokreacji – jest to po prostu wykluczanie jej w sposób sztuczny. Człowiek jako istota rozumna może tak pokierować współżyciem małżeńskim, aby ono nie spowodowało prokreacji. Może to uczynić dostosowując się do okresów płodności i bezpłodności u kobiety, tzn. współżyjąc w okresach bezpłodności, a zaprzestając współżycia w okresach płodności. Prokreacja jest wówczas wykluczona w drodze naturalnej. Mężczyzna i kobieta nie stosują żadnego zabiegu ani żadnego środka “sztucznego” w tym celu, aby uniknąć poczęcia. Dostosowują się tylko do samej prawidłowości natury, do panującego w niej porządku – okresowość płodności u kobiety jest elementem tego porządku. Prokreacja w okresie płodności jest z natury umożliwiona, w okresie bezpłodności jest z natury wykluczona. Czymś innym jednakże będzie pozytywne wykluczenie prokreacji przez człowieka działającego wbrew porządkowi i prawidłowości natury. O pozytywnym wykluczeniu prokreacji trzeba mówić wtedy, gdy mężczyzna i kobieta (sam mężczyzna przy aprobacie kobiety lub też sama kobieta przy aprobacie mężczyzny) stosują owe “sztuczne” zabiegi czy środki zmierzające do uniemożliwienia prokreacji. Ponieważ owe środki są sztuczne, przeto ta droga do wykluczenia prokreacji sprzeciwia się “naturalności” współżycia małżeńskiego, czego nie można twierdzić o wykluczaniu prokreacji wówczas, gdy stanowi ono konsekwencję dostosowania się do okresów płodności i bezpłodności. Jest to zasadniczo “zgodne z naturą”. Czy przez to sam już nie stanowi “pozytywnego” wykluczenia prokreacji, które właśnie posiada negatywną kwalifikację moralną? Aby na to odpowiedzieć, trzeba jeszcze dość gruntownie rozważyć od strony erotycznej problem tzw. wstrzemięźliwości okresowej – czynimy to w punkcie następnym.
Zbierając to wszystko, do czego doprowadzia nas ostatnia analiza, trzeba stwierdzić, że zachodzi ścisły związek pomiędzy naturalną rozrodczością a kulturą rodzicielstwa w życiu małżeńskim. Współżycie płciowe małżonków niesie z sobą możliwość prokreacji i dlatego ich miłość w akcie takiego współżycia domaga się włączenia możliwości rodzicielstwa, macierzyństwa i ojcostwa. Pozytywne wykluczenie owej możliwości jest przeciwne nie tylko porządkowi natury, ale równocześnie także samej miłości – zjednoczenie kobiety i mężczyzny na poziomie prawdziwie osobowym. Sprawia ono bowiem, że samo “używanie” seksualne pozostaje wówczas treścią aktu małżeńskiego. Trzeba podkreślić, że tylko i wyłącznie pozytywne wykluczenie możliwości prokreacji wywołuje takie następstwo. Jak długo bowiem mężczyzna i kobieta w małżeństwie, współżyjąc z sobą płciowo, nie stosują żadnych zabiegów i sztucznych środków zmierzających do wykluczenia prokreacji in potentia, tak długo zachowują w swej świadomości i woli owo “mogę być ojcem”, “mogę być matką”. Wystarczy, że gotowi są przyjąć fakt poczęcia, nawet jeśli go sobie w danym wypadku “nie życzą”. Nie jest konieczne, aby wyraźnie chcieli prokreacji. Mogą też współżyć po małżeńsku nawet pomimo stałej czy okresowej niepłodności. Sama bowiem niepłodność nie wyklucza tej postawy wewnętrznej “mogę”, tj. “jestem gotów – jestem gotowa” przyjąć fakt poczęcia, jeśli ono nastąpi. Inna rzecz, jeśli ono nie następuje, gdyż przez naturę jest wykluczone. Współżyją przecież i starzy małżonkowie, którzy już nie mogą fizycznie biorąc stać się rodzicami – prokreacja z natury jest wykluczona. Pomijając jednak takie okoliczności, na które człowiek nie ma wpływu swą wolą, należy przyjąć, że wskazana wyżej postawa wewnętrzna usprawiedliwia współżycie płciowe mężczyzny i kobiety w małżeństwie (usprawiedliwia, czyli “czyni sprawiedliwym”): usprawiedliwia je wobec nich samych wzajemnie i wobec Boga-Stwórcy. W tym wyraża się właściwa wielkość osoby ludzkiej, że życie seksualne potrzebuje tak gruntownego usprawiedliwienia. Nie może być inaczej. Człowiek musi pogodzić się ze swą naturalną wielkością. Właśnie wówczas, gdy tak głęboko wchodzi w porządek natury, gdy zanurza się niejako w jej żywiołowych procesach, nie może zapominać o tym, że jest osobą. Niczego w nim nie rozwiąże sam instynkt, wszystko apeluje do jego “wnętrza”, do rozumu i odpowiedzialności. W szczególny zaś sposób apeluje do niej ta miłość, która stoi u kolebki stawania się rodzaju ludzkiego. Odpowiedzialność za miłość – na co szczegółową uwagę zwracamy w tych rozważaniach – wiąże się jak najściślej z odpowiedzialnością za prokreację. Dlatego nie sposób oderwać tutaj miłości od rodzicielstwa. Gotowość na nie stanowi konieczny warunek miłości.
Wstrzemięźliwość okresowa. Metoda i interpretacja.
Z dotychczasowych rozważań wynika, że współżycie płciowe mężczyzny i kobiety w małżeństwie ma wartość miłości, czyli prawdziwie osobowego zjednoczenia tylko wówczas, kiedy oboje nie wykluczają pozytywnie możliwości prokreacji, kiedy w ich świadomości i woli towarzyszy temu współżyciu owo “mogę być ojcem”, “mogę być matką”. Jeśli tego brak, to mężczyzna i kobieta powinni zrezygnować ze współżycia. Tak więc należy zrezygnować z niego, gdy “nie mogą” czy też “nie chcą”, gdy “nie powinni” być ojcem i matką. Są przeróżne sytuacje, które mieszczą się w tych cudzysłowiach. Ilekroć jednak wypada mężczyźnie i kobiecie zrezygnować ze współżycia małżeńskiego oraz z tych przeżyć miłosnych o charakterze zmysłowo-seksualnym, jakie mu towarzyszą, musi dojść do głosu wstrzemięźliwość, ona bowiem warunkuje miłość, czyli takie odniesienie wzajemne mężczyzny i kobiety (zwłaszcza mężczyzny do kobiety), jakiego domaga się rzetelna afirmacja wartości osoby. Przypomnijmy, że problematyka wstrzemięźliwości była rozważana w rozdziale poprzednim w związku z cnotą umiarkowania – temperantia. Cnota ta jest na swój sposób trudna, wypada bowiem opanować poruszenia zmysłowości, w których dochodzi do głosu potężny popęd, a także nieraz wrażliwość uczuciową, która pozostaje w bliskim związku z samą miłością mężczyzny i kobiety, jak to widzieliśmy w analizie tej miłości.
Wstrzemięźliwość małżeńska jest o tyle trudniejsza od wstrzemięźliwości poza małżeństwem, że małżonkowie przyzwyczajają się do współżycia płciowego zgodnie z naturą stanu, który świadomie wybrali. Z chwilą, gdy rozpoczęli współżycie małżeńskie, tworzy się nawyk i stała skłonność, powstaje wzajemne zapotrzebowanie na to, aby współżyć. Zapotrzebowanie to jest normalnym przejawem miłości, i to bynajmniej nie tylko w znaczeniu zmysłowo-seksualnym, ale również w znaczeniu osobowym. Mężczyzna i kobieta w małżeństwie w szczególny sposób przynależą do siebie, są “jednym ciałem” (Rdz 2,24), a wzajemne zapotrzebowanie osoby na osobę wyraża się również w potrzebie współżycia płciowego. Wobec tego rezygnacja ze współżycia musi napotykać pewne opory i trudności. Z drugiej strony zaś, nie rezygnując ze współżycia małżeńskiego, mogą doprowadzić do nadmiernego rozrostu ilościowego swej rodziny. Problem jest nad wyraz aktualny. Na tle panujących dzisiaj stosunków obserwujemy bowiem jakiś kryzys rodziny w znaczeniu dotychczasowym, tradycyjnym – rodziny licznej, opartej przede wszystkim na pracy zarobkowej ojca, od wewnątrz zaś podtrzymywanej przez matkę – serce rodziny. Konieczność czy choćby sama możliwość pracy zawodowej kobiet zamężnych zdaje się być głównym symptomem tego kryzysu, nie jest to oczywiście symptom wyizolowany od innych: na sytuację tę składa się wiele czynników różnej natury.
Pomijając szersze omówienie tego problemu, który leży nieco opodal głównego tematu naszej książki, choć niewątpliwie bardzo z nim się łączy, trzeba tylko zaznaczyć, iż właśnie wobec wyżej wymienionych okoliczności postulat ograniczania potomstwa bywa stawiany z wielką natarczywością. Jak już wspomnieliśmy w rozdziale I, jest on związany z nazwiskiem T. Malthusa, autora książki pt. Prawo ludności, stąd mowa o maltuzjanizmie: względy ekonomiczne przemawiają za koniecznością ograniczania urodzin, środki utrzymania rosną bowiem w postępie arytmetycznym i dlatego nie nadążają za przyrostem naturalnym, który idzie w postępie geometrycznym. Sformułowany w ten sposób pogląd trafił na grunt umysłowości urabianej przez sensualistyczny empiryzm oraz związany z nim utylitaryzm i na tym gruncie wydał nowy owoc w postaci tzw. neo-maltuzjanizmu. Znamy z rozdziału I (punkt: Krytyka utylitaryzmu) ten pogląd, wedle którego rozum ma człowiekowi służyć do wyliczenia możliwego w całym życiu maksimum przyjemności przy możliwym minimum przykrości, w tym bowiem zawiera się synonim powierzchownie rozumianego “szczęścia”. Skoro współżycie seksualne przynosi mężczyźnie i kobiecie tak wielką sumę przyjemności, wręcz rozkoszy, przeto należy znaleźć środki do tego, aby mogli z niego nie rezygnować także wówczas, gdy nie chcą potomstwa, gdy “nie mogą” być ojcem i matką (w znaczeniu określonym powyżej). Jesteśmy u początku wielu “metod” neomaltuzjańskich. Rozum ludzki bowiem, orientując się w przebiegu całego współżycia płciowego oraz związanej z nim rozrodczości, może istotnie znaleźć różne środki prowadzące do pozytywnie do wykluczenia prokreacji. Neomaltuzjanizm wskazuje przede wszystkim na środki takie, które w jakiś sposób naruszają moralny, “naturalny” przebieg całego procesu współżycia płciowego mężczyzny i kobiety.
Rzecz jasna, iż znajdujemy się wtedy w konflikcie z zasadą wyprowadzoną w poprzednim punkcie tego rozdziału (Rozrodczość a rodzicielstwo). Współżycie płciowe mężczyzny i kobiety w małżeństwie znajduje się na poziomie osobowego zjednoczenia w miłości tylko pod tym warunkiem, że nie wykluczają oni pozytywnie możliwości prokreacji i rodzicielstwa. Kiedy pozytywnie wykluczyć owo “mogę być ojcem”, “mogę być matką” w świadomości i woli mężczyzny i kobiety, wówczas w stosunku małżeńskim pozostaje (obiektywnie biorąc) samo używanie seksualne. W takim razie osoba (np. x) staje się dla drugiej osoby (y) przedmiotem użycia, co sprzeciwia się normie personalistycznej. Człowiek posiada rozum nie po to przede wszystkim, aby mógł wyliczyć maksimum przyjemności w swym życiu, ale przede wszystkim po to, aby mógł poznać prawdę obiektywną, aby na tej prawdzie opierał zasady posiadające znaczenie bezwzględne (normy) i nimi się z kolei w życiu kierował. Wtedy żyje w sposób godny tego, kim jest – żyje w sposób “godziwy”. Moralność ludzka nie może opierać się na samej użyteczności, ale musi sięgać do godziwości. Godziwość zaś domaga się uznania ponad-użytkowej wartości osoby: w tym miejscu najwyraźniej “godziwość” jest przeciw samej “użyteczności”. Zwłaszcza w dziedzinie seksualnej nie wystarczy stwierdzić, że dany sposób postępowania jest “użyteczny”, trzeba stwierdzić, czy jest on “godziwy”. Jeśli zaś mamy stać konsekwentnie na gruncie godziwości oraz związanej z nią normy personalistycznej, to jedyną “metodą” regulacji poczęć we współżyciu małżeńskim może być tylko wstrzemięźliwość. Kto nie chce skutku, unika przyczyny. Skoro przyczyną poczęcia w znaczeniu biologicznym jest stosunek płciowy małżonków, zatem jeśli wykluczają poczęcie, winni wykluczyć też sam stosunek, winni zeń zrezygnować. Zasada wstrzemięźliwości małżeńskiej jest pod względem etycznym przejrzysta, chodzi jeszcze o problem tzw. wstrzemięźliwości okresowej.
Powszechnie wiadomo, że płodność biologiczna kobiety jest okresowa. Zachodzą u niej z natury okresy bezpłodności, które pozwalają się w sposób stosunkowo prosty oznaczyć. Trudności powstają, gdy chodzi o stosowanie ogólnych reguł dla poszczególnych kobiet. To sprawa osobna, w tej chwili jednak interesuje nas zagadnienie czysto etyczne: skoro kobieta i mężczyzna dostosowują swą wstrzemięźliwość małżeńską do wymienionych okresów bezpłodności w taki sposób, że współżyją po małżeńsku właśnie wówczas, gdy przewidują, iż na podstawie praw biologicznych nie będą rodzicami, czy można wówczas twierdzić, że we współżycie małżeńskie wnoszą gotowość rodzicielską, właśnie owo “mogę być ojcem”, “mogę być matką”? Przecież współżyją po małżeńsku właśnie z tą myślą, aby nie być ojcem i matką, dlatego właśnie wybierają okres domniemanej bezpłodności kobiety. Czyż wówczas nie wykluczają “pozytywnie” możliwości prokreacji? Dlaczego metoda naturalna ma się pod względem moralnym różnić od metod sztucznych, skoro wszystkie prowadzą do tego samego celu: do wykluczenia prokreacji w życiu małżeńskim?
Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba przede wszystkim uwolnić się od wielu skojarzeń, które niesie z sobą wyrażenie “metoda”; mówiąc o metodzie naturalnej, stosuje się często ten sam punkt widzenia co przy “metodach sztucznych”, tzn. wyprowadza się ją z założeń utylitaryzmu. W tym ujęciu metoda naturalna byłaby również tylko jednym ze środków zmierzających do zapewnienia maksimum przyjemności, jedynie na innej drodze niż metody sztuczne. Tutaj właśnie leży zasadniczy błąd. Okazuje się, że nie wystarczy w tym wypadku mówić o metodzie, ale trzeba koniecznie dołączyć odpowiednią jej interpretację. Wówczas dopiero można odpowiedzieć na pytania postawione powyżej. Otóż wstrzemięźliwość okresowa jako sposób regulacji poczęć 1- jest dopuszczalna z tej racji, że w niej zostają ocalone wymagania normy personalistycznej, a 2- dopuszczalność jej obwarowana jest pewnymi zastrzeżeniami.
Gdy chodzi o 1, wymagania normy personalistycznej, jak to już stwierdzono poprzednio, idą w parze z zachowaniem porządku natury we współżyciu małżeńskim. Metoda naturalna w odróżnieniu od metod sztucznych w dążeniu do regulacji poczęć wykorzystuje te okoliczności, w których poczęcie biologiczne z natury rzeczy nie może nastąpić. Wobec tego sama “naturalność” współżycia małżeńskiego nie zostaje naruszona, metody sztuczne natomiast naruszają samą “naturalność” współżycia. Tutaj bezpłodność jest wyprowadzona z samych zasad płodności, tam zostaje narzucona wbrew naturze. Dodajmy, że zagadnienie to ściśle łączy się z problemem sprawiedliwości względem Stwórcy (problem ten zostanie jeszcze przeanalizowany, aby wydobyć jego sens personalistyczny). Ów personalistyczny walor wstrzemięźliwości okresowej jako metody regulacji poczęć uwydatnia się nie tyle jeszcze w zachowaniu “naturalności” współżycia, ile w tym, że podstawą jej w woli zainteresowanych osób musi być odpowiednio dojrzała cnota. I tu właśnie ujawnia się znaczenie interpretacji: interpretacja utylitarystyczna wypacza istotę tego, co nazywamy “metodą naturalną”. Istotą bowiem tej metody jest, że opiera się ona na wstrzemięźliwości jako na cnocie, która – jak wykazano w rozdziale poprzednim – bardzo ściśle związana jest z miłością osoby.
Z istotą wstrzemięźliwości jako cnoty łączy się to przeświadczenie, że miłość mężczyzny i kobiety niczego nie traci na doraźnej rezygnacji z przeżyć miłosnych, wręcz przeciwnie – zyskuje: zjednoczenie osób staje się głębsze, ugruntowane w zasadniczej mierze na afirmacji wartości osoby, a nie tylko na samym przywiązaniu seksualnym Wstrzemięźliwość jako cnota nie może być pojmowana jako “środek antykoncepcyjny”. Praktykujący ją małżonkowie gotowi są rezygnować ze współżycia seksualnego również z innych motywów (np. religijnych), nie tylko w tym celu, aby uniknąć potomstwa. Wstrzemięźliwość interesowna, wstrzemięźliwość “z wyliczenia”, budzi wątpliwości. Winna ona tak jak każda inna cnota być bezinteresowna, skoncentrowana na samej “godziwości”, nie tylko “użyteczności”. Bez tego nie znajdzie miejsca w prawdziwej miłości osób. Jak długo wstrzemięźliwość nie jest cnotą, tak długo wobec miłości występuje jako “byt obcy”. Miłość mężczyzny i kobiety musi dojrzeć do wstrzemięźliwości, a wstrzemięźliwość – nabrać dla nich znaczenia konstruktywnego jako czynnik kształtujący miłość. Dopiero wówczas “metoda naturalna” znajduje pokrycie w osobach, tajemnica jej bowiem leży w praktykowaniu cnoty, sama “technika” niczego tutaj nie rozwiązuje.
Zaznaczono powyżej (2), iż metoda naturalna może być dopuszczona tylko z pewnymi zastrzeżeniami. Chodzi mianowicie o stosunek do rodzicielstwa. Jeśli wstrzemięźliwość ma być cnotą, a nie tylko “metodą” w znaczeniu utylitarystycznym, to nie może przyczyniać się do zniszczenia samej gotowości rodzicielskiej u mężczyzny i kobiety, którzy jako małżonkowie współżyją z sobą “po małżeńsku”. Owo bowiem “mogę być ojcem”, “mogę być matką” usprawiedliwia fakt współżycia małżeńskiego, stawia go na wysokości prawdziwego zjednoczenia osób. I dlatego nie można mówić o wstrzemięźliwości jako cnocie wówczas, gdy małżonkowie wykorzystują okresy biologicznej bezpłodności jedynie w tym celu, aby w ogóle nie mieć dzieci, gdy dla swej wygody współżyją tylko i wyłącznie w tych okresach. Byłoby to stosowanie “metody naturalnej” wbrew naturze – zarówno obiektywny porządek natury, jak i sama istota miłości sprzeciwiają się takiemu postawieniu sprawy.
Dlatego też o ile można wstrzemięźliwość okresową traktować jako “metodę” w tej dziedzinie, to tylko i wyłącznie jako metodę regulacji poczęć, a nie jako metodę unikania rodziny. Bez zrozumienia istoty rodziny nie sposób pojąć etycznej prawidłowości tego zagadnienia. Instytucja rodziny jest ściśle związana z rodzicielstwem mężczyzny i kobiety, współżyjących z sobą po małżeńsku. Rodzina jest społecznością naturalną, która w swym istnieniu i działaniu pozostaje bezpośrednio w zależności od rodziców. Rodzice tworzą rodzinę jako dopełnienie i rozszerzenie swej miłości. Stworzyć rodzinę to znaczy stworzyć społeczność, rodzina bowiem z natury jest społecznością, owszem – społeczeństwem, a jeśli nie jest społeczeństwem, nie jest sobą. Do tego zaś, aby być społeczeństwem, potrzebuje rodzina pewnej liczebności. Okazuje się to najbardziej, gdy chodzi o wychowanie dzieci. Rodzina jest bowiem instytucją wychowawczą, w ramach której nowy człowiek kształtuje swą osobowość. Dla prawidłowego ukształtowania tej osobowości jest rzeczą bardzo ważną, aby nie był sam, ale by tkwił w naturalnej społeczności. Mówi się czasem, że “łatwiej wychować kilkoro niż jedynaka”, i mówi się też, że “dwoje to jeszcze nie społeczność, to dwójka jedynaków”. Rodzice obejmują w wychowaniu rolę kierowniczą, pod tym kierownictwem jednak dzieci wychowują się same, przez to zwłaszcza, że tkwią i rozwijają się w ramach społeczności dziecięcej – w gromadce rodzeństwa.
Ten moment musi być brany przede wszystkim pod uwagę, przy regulacji poczęć. Wszelkie społeczeństwo – państwo, naród, w którym rodzinie wypada bytować – winno zabiegać o to, aby rodzina naprawdę mogła być społecznością. Równocześnie zaś sami rodzice winni dbać o to, aby przez ograniczenie poczęć nie wyrządzić krzywdy własnej rodzinie i społeczeństwu. Przecież ono również zainteresowane jest w odpowiedniej liczebności rodziny. Minimalistyczna postawa małżonków, zasada życia ułatwionego, musi przynosić szkody moralne zarówno ich rodzinie, jak i całemu społeczeństwu. W każdym razie ograniczanie poczęć w życiu małżeńskim nie może być równoznaczne z przekreślaniem postawy rodzicielskiej. Z punktu widzenia rodziny wstrzemięźliwość okresowa jako metoda regulacji poczęć jest dopuszczalna o tyle, o ile nie kłóci się z rzetelną postawą rodzicielską.
Zachodzą wszakże takie okoliczności, w których właśnie postawa ta domaga się rezygnacji z rodzicielstwa, a dalsze powiększanie rodziny byłoby niezgodne z tą postawą. Mężczyzna i kobieta, kierując się prawdziwą troską o dobro swej rodziny i pełnym poczuciem odpowiedzialności za rodzenie, utrzymywanie i wychowywanie swych dzieci, ograniczają wówczas swe współżycie małżeńskie, rezygnują z niego w tych okresach, w których mogłoby ono przynieść nowe poczęcie, w konkretnych warunkach bytowania małżeństwa i rodziny niewskazane.
Gotowość rodzicielska wyraża się również w tym, że małżonkowie nie usiłują uniknąć poczęcia za wszelką cenę – gotowi są je przyjąć, jeśli wbrew przewidywaniom nastąpi. Owa gotowość “mogę być ojcem”, “mogę być matką” przenika ich świadomość i wolę nawet wówczas, gdy nie życzą sobie poczęcia, gdy decydują się na współżycie właśnie w okresie, w którym można przewidywać, że ono nie nastąpi. Ta gotowość w skali konkretnego aktu małżeńskiego w połączeniu z ogólnym (tj. w skali całego małżeństwa) nastawieniem rodzicielskim przesądza o wartości moralnej “metody” okresowej wstrzemięźliwości. Nie można wówczas mówić o jakimś zakłamaniu, zafałszowaniu prawdziwej intencji, nie można twierdzić, iż mężczyzna i kobieta wbrew Stwórcy nie chcą być ojcem i matką, skoro niczego takiego sami nie czynią, co by tę możliwość z ich strony pozytywnie wykluczało (wiadomo zaś, że mogliby to uczynić). W tym wypadku nie stosują wszelkich środków prowadzących do danego celu, tych mianowicie, które wyraźnie kłócą się z postawą rodzicielską, a przeto odbierają współżyciu małżeńskiemu wartość miłości, pozostawiając tylko wartość “używania”.
-
Osoba a popęd
Analiza słowa "używać"
Interpretacja popędu
-
Osoba a miłość
Analiza etyczna miłości
Analiza psychologiczna miłości
Analiza metafizyczna miłości
-
Osoba a czystość
Metafizyka wstydu
Rehabilitacja czystości
Problematyka wstrzemięźliwości
-
Sprawiedliwość względem Stwórcy
Małżeństwo
Powołanie